AZJA, INFORMACJE, rosja
Komentarze 4

Elbrus – kaukaski gigant z Korony Ziemi. Relacja z wyprawy.

Lina od poręczówki to napina się i podnosi na wysokość mojej łydki, to opada, niebezpiecznie zbliżając się do raków. Całą uwagę koncentruję na niej. Na wydeptanym w śniegu, stromym i wąskim podejściu nie chcę popełnić błędu, który mógłby mnie dużo kosztować. Z utkwionym w ziemi wzrokiem stawiam uważnie kroki, omijając plączącą się linę. Zresztą podnoszenie głowy nie ma większego sensu – silny wiatr atakuje wtedy każdy nieosłonięty fragment twarzy, wbijając w nią drobne kawałki lodu.
W śnieżnej zadymce zniknął niemal cały świat wokół mnie. Widzę tylko poręczówkę, do której przypięta jestem lonżą, i niewyraźną sylwetkę idącej przede mną osoby. A przecież gdzieś tam wysoko, jest cel do którego zmierzam. Cel, który kilka lat wcześniej dla osoby mającej problem z podejściem bez zadyszki na byle pagórek, wydawał się nierealny niczym lot w kosmos.
Elbrus. A dokładnie położony na 5642 metrach wierzchołek tego kaukaskiego giganta.
W nasilającej się zadymce chwytam haust rozrzedzonego, lodowatego powietrza i stawiam kolejny pełen wysiłku krok w stronę wymarzonego celu.


Tak jak przed rokiem docieramy tu wcześnie rano. Gruzińskie miasteczko Stepancminda dopiero budzi się do życia, w powietrzu czuć wilgoć chłodnego, deszczowego poranka. Kazbek – największy górski skarb okolicy – nadal ukryty jest za ciężką zasłoną chmur. Jednak to nie z jego powodu jestem teraz tutaj.
Słynny pięciotysięcznik był celem wyprawy, w której uczestniczyłam 12 miesięcy wcześniej.
Rok temu, dokładnie w dniu dzisiejszego przylotu do Gruzji, weszłam na jego szczyt razem z Mountain Freaks. A teraz znowu jestem pod skrzydłami tego biura, którego współwłaścicielką jest Polka Ewa Stachura, i które działa właśnie w Stepancmindzie.

O mojej przygodzie z Kazbekiem opowiadam tutaj 

Widok na Kazbek - mój cel wyprawy z Mountain Freaks w 2018 roku.

Tym razem gruzińskie miasteczko jest dla mnie tylko przystankiem na drodze do nowego wyzwania. Wyzwanie to mierzy 5642 m n.p.m. i nazywane jest dachem Kaukazu, Rosji, oraz wliczane do Korony Ziemi, jako najwyższy szczyt Europy. Elbrus. To dla niego od ponad 24 godzin tułam się z miejsca na miejsce, najpierw samolotami na trasie Kraków-Warszawa, potem Warszawa-Tbilisi, a na koniec zorganizowanym przez Mountain Freaks vanem z Tbilisi do Stepancmindy. Stąd już blisko do granicy z Rosją, a dokładnie z Kabardo-Bałkarią – republiką na terenie której znajduje się Elbrus.

A to już nowe wyzwanie - Elbrus w pełnej okazałości.

Zanim jednak stanę na ziemi Rosyjskiej Federacji mam okazję zobaczyć, jak w przeciągu roku zmieniło się miasteczko u stóp Kazbeku (przybyło kilka nowych knajpek, jest supermarket, z którym konkurencji nie wytrzymał zamknięty sklepik Google), zjeść pyszne śniadanie, i odwiedzić biuro Mountain Freaks, w celu uzupełnienia brakującego sprzętu, który można wypożyczyć w agencji.

Od czasu Kazbeku – na który ruszyłam w połowie rzeczy z tutejszej wypożyczalni – udało mi się skompletować wszystko to, co niezbędne podczas wejścia na pięciotysięczne szczyty, więc tym razem kupuję jedynie gaz do jetboila, wypożyczam 1 karabinek i czekam, aż na nowo zbiorą się pod biurem wszyscy uczestnicy wyprawy.

O sprzęcie na pięciotysięczniki możecie przeczytać tutaj

Na Elbrus do tej listy dodałam:
– buty Scarpa Phantom Guide, raki automatyczne Salewa, 
– kurtkę puchową Mammut Eigerjoch Pro IN Hooded Jacket Women
– ogrzewacze chemiczne do rąk i stóp Thermopad.

W końcu posileni gruzińskimi specjałami i doposażeni w sprzęt z wypożyczalni Mountain Freak, całą 19-osobową ekipą rozlokowaną w kilku minibusach, ruszamy w stronę granicy gruzińsko-rosyjskiej.
I tu zaczyna się akcja na miarę fabuły komedii sensacyjnej klasy B.

Wiemy już, że w żyłach kierowcy busa naszej 6-osobowej grupy, płynie prawdziwie gruzińska krew, że gdy tylko siada za kierownicą wstępują w niego moce, które każą mu pędzić ile fabryka pod maskę dała, wyprzedzać w najmniej odpowiednich miejscach, i wykonywać manewry, od których włos się jeży.
Teraz poznajemy go również jako doświadczonego stratega i człowieka, któremu nawet mocno poirytowany rodak nie podskoczy. Nie wiemy czym, poza solidną posturą, zapracował sobie na ten szacunek, ale że nim się cieszył to niezaprzeczalny fakt.

Widząc długi sznur aut czekających przed granicą na swoją kolej, nasz pomysłowy voditel* przystępuje do realizacji planu, z którego zapewne korzystał wcześniej nie raz.
Wskakuje na lewy, awaryjny pas, mijając nim gigantyczny korek. Jadąc, uważnie przygląda się kierowcom stojących w korku pojazdów. W końcu znajduje znajomą twarz, zamienia kilka zdań z właścicielem auta, po czym rusza w stronę miejsca pozbawionego barierek, w którym to miejscu może się włączyć w kolejkę samochodów.
Widząc co się szykuje, zażywający właśnie słonecznej kąpieli (grzało ostro) kierowca auta, przed które możemy się wbić, wskakuje podenerwowany za kierownicę, rzucając bojowo przez otwarte okno Ja tiebja nie wpuszczu, na co słyszy spokojne Haraszo, by za moment zobaczyć jak wjeżdżamy przed samochód, z którego właścicielem dogadał się wcześniej nasz mistrz kierownicy.

Wykonanie opisanego manewru to jedno, powodzenie takiej akcji – drugie.

Chwilę później jesteśmy świadkami operacji opartej na tym samym schemacie. Wykonawcy brakuje jednak najwyraźniej szacunku i siły osobowości, jaką emanuje nasz voditel. Osaczony przez wściekłych kierowców aut, przed które wbił się w korek, nie potrafi udźwignąć siły ich słownej perswazji, powoli idącej w stronę rozwiązania siłowego i grzecznie wraca na koniec dłuuugiej kolejki.

Patrząc na całą sytuację, czujemy jak rośnie w nas duma i respekt dla umiejętności naszego człowieka. Zawierzamy mu niemal całkowicie, gdy po sprawnym i odbywającym się w miłej atmosferze przejściu gruzińskiej granicy, przekraczamy próg obiektu o tym samym charakterze po stronie rosyjskiej, i gdy kierowca typuje okienko, przed którym mamy się ustawić.
W dość obskurnym wnętrzu takich okienek z wykonującymi swoją pracę pogranicznikami, znajduje się kilka. Pomieszczenie wypełnia spory tłumek interesantów, który zostaje zasilony naszą sześcioosobową grupą.

Elbrus i jego dwa wierzchołki. 
Zachodni (ten z tyłu) mierzący 5642 m n.p.m. to najwyższy szczyt Kaukazu, 
Rosji, a także Europy (jako taki zaliczany do Korony Ziemi).

Uprzedzeni o powadze sytuacji grzecznie ustawiamy się przed wskazanym okienkiem, i … do tej pory nie wiemy, co w tym właśnie momencie poszło nie tak.
Nie było śmiechów, ani nawet rozmów. Potulnie staliśmy w kolejce. Może niepotrzebnie pokazaliśmy się jako grupa – co mogło obsługującemu nas pogranicznikowi, podsunąć myśl o charakterze korupcyjnym (choć w sumie jego oblicze wyglądało raczej na nieskażone żadną myślą). A może tego dnia norma uprzykrzania życia na granicy nie była wyrobiona przez rosyjskich urzędników, tego nie wiemy.
W każdym razie zabierane od nas kolejno paszporty, nie wracają już do właścicieli, ale powoli tworzą niewielki stos na biurku pogranicznika.

Potem zaczyna się jakaś gra w wykonywanie nieodebranych połączeń telefonicznych, aż w końcu wskazany zostaje nam fragment podłogi, który mamy zająć całą szóstką, i od tego momentu stajemy się niewidzialni dla wykonujących dalej swoje czynności pograniczników.
Jedynie pani sprzątająca, przegania nas na chwilę w inne miejsce, przecierając brudną szmatą nasz kąt.

Ze zdumieniem i zwątpieniem obserwujemy przewijające się przed okienkami tłumy (są tam osoby z naszej ekipy, całe rodziny, a nawet autokary turystów) szczęśliwie odchodzące z pieczątkami w paszportach, pozwalającymi na pobyt na ziemi Rosyjskiej Federacji.

Po godzinie oczekiwania zostaję oddelegowana przez współtowarzyszy niedoli do okienka jednego z pograniczników. Z zakamarków pamięci wygrzebuję rosyjskie zwroty, tudzież nadaję polskim słowom rosyjski zaśpiew i posługując się tym miksem, pytam o co kaman. Grzecznie i z uśmiechem. Dowiaduję się, że naszą sprawą ma się zająć naczelnik. Kiedy? Nie wiadomo – jak się pojawi. Za godzinę. Może trzy. A teraz to w ogóle przerwa obiadowa się zbliża, i chłopaki, jak chcecie to idźcie coś zjeść – mówi rozmawiający ze mną pogranicznik do kolegów. Okienka się zamykają.
Próbuję nie okazywać załamania tą informacją i przyjąć ją z pełną pokorą. Awanturowanie się w takim miejscu nie byłoby dobrym pomysłem. Wszyscy mamy świadomość, że nasz los jest w rękach tutejszych urzędników. I skoro marzy nam się najwyższy szczyt Rosji, musimy najpierw zmierzyć się ze szczytami rosyjskiej urzędokracji.

Elbrus w chmurach i słynne beczki 
(cysterny po paliwie zamienione w miejsca noclegowe).

Po kolejnej godzinie strażnik, z którym rozmawiałam opuszcza swój boks, zakłada czapkę i podchodzi do nas – Chodźcie za mną. Wyrwani z marazmu, ruszamy w stronę innego budynku. Tam wskazany zostaje nam pokój – z odrapanymi ścianami i ławkami po obu stronach.

Znów mija sporo czasu przed rozpoczęciem kolejnego etapu. Etapem tym jest przesłuchanie.
Po kolei wywoływani jesteśmy do osobnego pokoju, gdzie w towarzystwie wyłonionego spośród nas tłumacza, zostajemy skrupulatnie przepytani z naszego życia – imiona, daty, adresy, łącznie ze sprawdzeniem IMEI telefonów.
Jeszcze sporządzenie protokołu – w końcu widać, że pogranicznik chce już zamknąć sprawę.

Po czterech godzinach spędzonych w nagrzanych pomieszczeniach – bez wody, jedzenia, z dostępem do obskurnej toalety (i to dopiero pod koniec) – mamy w paszportach upragnione pieczątki. Elbrusie nadciągamy!

Elbrus widziany z Czegetu - jeszcze nie wiedziałam, 
czy uda mi się stanąć na jego szczycie 
ale już cieszyłam się na to wyzwanie.

Podczas, gdy my przeżywamy „przygodę życia” na granicy, pozostali uczestnicy poinformowani o naszej sytuacji, mają sporo wolnego czasu na zapoznanie się z nową rzeczywistością. Spotykamy się z nimi w miasteczku Władykaukaz. Tu zaplanowany jest postój na wymianę pieniędzy, zakup kart do telefonów i spożywki na kolejne dni wyprawy.

Przed nami jeszcze 4-5 godzin jazdy do Azau, miasteczka-bazy pod Elbrusem. Przeczuwamy, że nasz kierowca będzie chciał nadrobić stracony czas. I faktycznie, zwalniamy tylko wtedy, gdy trzeba ominąć idące jezdnią krowy, a zatrzymujemy się jedynie, gdy w grę wchodzi kontrola na drodze.
Takich postojów jest kilka. Podczas jednej z kontroli mundurowy, o dziwnie mętnym wzroku, po otrzymaniu od kierowcy naszych paszportów i otwarciu drzwi vana pyta, czy mamy polską wódkę. Gdy trafia w końcu do niego, w jakim celu przemierzamy drogi Rosyjskiej Federacji, macha ręką – eee, to pewnie wódki nie macie. Jedźcie dalej.

Wieczorem docieramy do Azau . W hotelu czeka na nas Ewa, właścicielka Mountain Freaks, a także… pyszna powitalna kolacja, przestronne pokoje z łazienkami i wygodne łóżka.
Te ostatnie kuszą szczególnie, po tak intensywnych 72 godzinach. Ale, ale…. Jest sobotni wieczór, na małe piwko – najlepiej z etykietą 5642 – czas musi się znaleźć.

W lokalnej knajpce Tri Sestry bawi się na całego rosyjskojęzyczne towarzystwo. Pewnie świętują udane wejście na szczyt. Czy w następny weekend my też będziemy oblewać sukces?

Wieczorami z kontenerów pod Elbrusem mogliśmy podziwiać takie widoki. 
W drodze do wychodka obowiązkowo.

Kolejnego dnia budzi nas piękne słońce. Dzień później również. Aż ciężko wyobrazić sobie, że na szczycie pobliskiego Elbrusa mogą panować mniej sielskie warunki. A tak właśnie jest.
Co chwilę docierają do nas informacje o nieudanych atakach szczytowych, silnym wietrze utrudniającym działanie i o wypadkach, takich jak ten, który wydarzył się w dniu rozpoczęcia przez nas wyprawy.
Trójka źle wyposażonych osób, bagatelizując lub nie rozpoznając objawów choroby wysokościowej, rusza na szczyt bez przewodnika. W rejonie poręczówek dochodzi do upadku jednej z nich (nikt z całej trójki nie korzysta z lonży), przewracając się osoba ta pociąga za sobą kolejne. Brak kasków dopełnia tragedii.
Następstwem wypadku jest nakaz wpinania się w poręczówki, którego mają przestrzegać lokalni przewodnicy prowadzący turystów na szczyt.

Póki co korzystamy jednak ze słonecznej pogody, czasami wręcz marząc o silniejszym podmuchu wiatru, który ochłodziłby nas podczas trekkingów aklimatyzacyjnych.
Szczególnie pierwszego dnia po naszym przyjeździe do Azau. W planie jest wtedy podejście do wodospadu w Terskolu i zbliżenie się do wysokości 3000 metrów. Z tym ostatnim mamy problem. W pełnym słońcu wędrujemy malowniczą dolną (przypomina tę, którą idzie się w kierunku lodowca Szchara). Po lewej stronie widzimy już wodospad Męskie Łzy i … no cóż, okazuje się, że ten widok ze sporej odległości musi nam wystarczyć.
Mostek, który mamy przejść jest zerwany, a woda w potoku rwąca. Mimo prób znalezienia miejsca, w którym moglibyśmy go przekroczyć, oraz udziału w akcji naprawczej mostku, zostajemy po drugiej stronie wodnej przeszkody. Nie warto ryzykować kontuzji, gdy czeka inny, wymarzony i niełatwy cel.

Jeszcze zielono, gorąco i bez ciśnienia, czyli trekking do wodospadu w Terskolu.

Więcej szczęścia mamy kolejnego dnia. Po kilku godzinach trekkingu docieramy do punktu widokowego na górze Czeget. To miejsce idealne do strzelenia sobie fotki z Elbrusem w tle. Sam szczyt Czegetu wznosi się na wysokość 3700 m n.p.m. i jest osiągalny tylko za odpowiednim zezwoleniem ze względu na przygraniczną strefę, jaką jest objęty. Za to punkt widokowy lokalizowany jest w pobliżu górnej stacji kolejki. Panuje tu atmosfera zbliżona do tej na Kasprowym lub Gubałówce, co oznacza, że nie brak w tym miejscu przysłowiowych białych kozaczków i japonek.

Aga i Ania, liderki naszej wyprawy oraz Piotrek Gdzie Bądź, 
którego relację z wejścia na Elbrus znajdziecie na YouTube.

Tego dnia Elbrus prezentuje się przed nami w całej okazałości. Tylko czasami jego podwójny wierzchołek znika przysłonięty białymi obłoczkami. To pierwsza okazja, kiedy możemy przyjrzeć się celowi naszej wyprawy. Z leżącego u stóp Elbrusa Azau taki widok nie jest możliwy.

19 wspaniałych w towarzystwie liderek wyprawy i cel ich zmagań w tle.

Dolna stacja kolejki na Czeget – na parkingu przed którą kończymy nasz trekking – przypomina swoją odpowiedniczkę pod Gubałówką. Są tu knajpki, bary, no i jest bazar, a na nim cały asortyment pamiątek związanych z Elbrusem. Czego tutaj nie ma – są czapki, opaski, podkoszulki z nazwą słynnego szczytu – tak tandetne, że aż urocze, są ogromne futrzane czapy, piękne wełniane rękawiczki, magnesy, kubki. Do tego miody i inne przetwory. No i zakutane w chusty babuszki w przypominających podomki strojach. Życzliwi ludzie, fantastyczny klimat i koloryt miejsca wchodzącego w skład republiki Kabardo-Bałkarskiej.

Widok z Czegetu na Lodowiec 7.

Po trzech nocach spędzonych w Azau przychodzi czas zamiany wygodnego hotelowego łóżka na pryczę w kontenerze, łazienki na drewniany wychodek, a pysznych domowych posiłków na liofile i konserwy.
Co prawda Elbrus to nie Kazbek – zamiast namiotów można tu korzystać z całkiem bogatej bazy noclegowej, zaczynając od słynnych beczek (czyli dostosowanych do spania cystern po paliwie), przez kontenery i schrony, na luksusowym hotelu kończąc.
Jednak Elbrus to nie spacer na Gubałówkę, kapryśna pogoda i wysokość zbierają tu obfite żniwo wśród tych, których góra nie wpuściła na swój szczyt lub nie pozwoliła z niego wrócić.

Wagoniki kolejki linowej przenoszą nas i nasze bagaże (mieszczące wszystko to co niezbędne podczas właściwej akcji górskiej), z zielonego Azau, w surowy wulkaniczno-śnieżny krajobraz pod szczytem Elbrusa. Z ostatniej stacji kolejki ulokowanej na wysokości ponad 3800 metrów, schodzimy do kontenerów, z których przez kolejne dni będziemy wyruszać coraz wyżej i wyżej w stronę szczytu.
Zrzucamy plecaki, rezerwujemy prycze, a chwilę później już maszerujemy do góry, by nie zmarnować dnia i wciągnąć w płuca trochę rozrzedzonego powietrza na wysokości 4 tysięcy metrów.

            Pierwszy trekking na zboczu Elbrusa i już taaakie widoki.

Kolejne, charakterystyczne punkty na podejściu kosztują mnie coraz więcej wysiłku. Okolicę schronu Priut na 4200 m osiągam jeszcze z łatwością, Skały Pastuchowa na 4800 m z mocnym wyczekiwaniem, a zakopany w śniegu ratrak na około 5000 m z nieukrywaną ulgą.
Gdy jednak przychodzi czas powrotu do naszej bazy, zamiast skorzystać z ratraka, decyduję się schodzić pieszo. Jest w końcu okazja, by podziwiać fantastyczne panoramy, które do tej pory miałam za plecami.

Widoki na Kaukaz podczas zejścia z trekkingu na 5 tys. metrów.

Czas na zasłużoną nagrodę – w położonej poniżej kontenerów knajpce funduję sobie zupę i manty. O takich luksusach mogłam tylko pomarzyć podczas wyprawy na Kazbek. Wtedy rządziły liofile, do których niechęć pozostała mi do dzisiaj.
Domowy smalec oraz konserwa z Polski, którymi jestem częstowana podczas kolacji w kontenerku pełniącym rolę naszej kuchnio-jadalni, nie mogą się dla mnie równać z żadnym chicken masala, czy inną słodko-kwaśną wieprzowiną zalewaną wrzątkiem. I to mimo lekko ściśniętego emocjami i stresem żołądka.
Wiem już, że prawdopodobnie następnej nocy ruszymy na atak szczytowy.

Prognozy nie są złe. Poprawiły się od momentu naszego przyjazdu do Azau. W tę decydującą noc i poranek niebo ma być co prawda zachmurzone, może sypać śnieg, ale bez silnego wiatru. A wiadomo, że nawet jak jest ciepło a wieje wiatr, to jest zimno 😊
Przekonałam się o tym dobitnie na Damavandzie. Moją pierwszą próbę zdobycia szczytu uniemożliwił właśnie wiatr wiejący na wierzchołku z siłą 100 km/h, za sprawą którego odczuwalna temperatura wynosiła tam minus 40 stopni.

O organizacji wyprawy na Damavand możecie dowiedzieć się z tego wpisu

A takie obrazki mogliśmy podziwiać z naszych kontenerków. 

Następnego dnia o godzinie 23.00 z ulgą przyjmuję dźwięk budzika wypełniający ciszę naszego kontenera. Z emocji i tak nie mogę spać, podobnie jak większość moich współtowarzyszy.
Rozpoczyna się przygotowanie do wyjścia na atak szczytowy. O 1.00 mamy opuścić bazę.

W końcu przychodzi ten moment i w świetle czołówek ruszamy przed siebie, dobrze znaną nam trasą, której pierwszy odcinek pokonywaliśmy kilkukrotnie w ostatnich dniach.

O 2.00 w ustalonym miejscu mają czekać na nas ratraki. Cała grupa zdecydowała się na skorzystanie z podwózki tymi pojazdami. Ja również. Po majowym wejściu na Damavand, niższy od Elbrusa zaledwie o 32 metry, który to szczyt atakuje się z 4200 m, wiem dobrze co na takiej wysokości oznacza pokonanie 1400 m sumy podejść. Dołożenie kolejnych 500 metrów (kontenery, z których mielibyśmy startować ulokowane są na 3700 m) byłoby ogromnym wyzwaniem.

Około 40 minut zajmuje nam przejazd ratrakiem na trasie zrobionego niedawno trekkingu aklimatyzacyjnego. W końcu przychodzi czas, by rozprostować nogi i rozpocząć główną akcję.
Jeden za drugim ruszamy razem z naszymi liderkami Anią i Agą, oraz właścicielką Mountain Freaks Ewą, prowadzeni przez lokalnych przewodników.
Przed nami mozolny trawers niższego, wschodniego wierzchołka Elbrusa, który doprowadzi nas do przełęczy między oboma wierzchołkami.

Widok na wschodni, niższy wierzchołek Elbrusa.

Gdzieś w tym rejonie zaczyna świtać. Ale ten blady świt w śnieżnej zadymce nie ma nic wspólnego ze wspaniałym wschodem słońca w okolicy Plato pod Kazbekiem.
Jest zimno, solidnie zimno, dokucza silny wiatr, którego porywy są zdecydowanie silniejsze od prognozowanych.
W rejonie przełęczy dwie osoby z naszej grupy decydują się na odwrót. Reszta rozpoczyna najtrudniejszy, najbardziej stromy fragment szlaku.

Wiem, że ten około 200-metrowy odcinek ubezpieczony jest poręczówkami. Próbuję odmierzać go ilością miejsc zamocowania liny. W każdym takim miejscu czeka jeden z naszych lokalnych guaidów. Każdy z nich sprawnie przepina kolejne osoby z grupy.
Podejście daje w kość. W trakcie jednego z przepięć pytam przewodnika, czy daleko jeszcze. Jeszcze godzina, dasz radę, zuch dziewczyna – mówi po rosyjsku, klepiąc mnie po plecach.
Czuję, jak wracają mi siły i nadzieja, że to o czym marzyłam faktycznie może się udać.

Już nie czuję zmęczenia. Myślę o moich najbliższych, którzy są tak daleko, i mimo lęku i obaw pozwalają mi robić to co kocham, zawsze mnie wspierając i trzymając mocno kciuki za realizację kolejnych planów. Przypominam sobie wszystkie wspaniałe chwile, które zawdzięczam górom, i ludzi których dzięki nim poznałam. W gardle rośnie mi dławiąca kula, oczy napełniają się łzami.

W końcu dostrzegam przed sobą zagłębienie w śniegu o kształcie okręgu, charakterystyczną metalową konstrukcję z naklejkami, chorągiewkami i napis – Elbrus. Jest 6.50 rano. Udało się.

Radość na szczycie Elbrusa solo oraz z liderką Anią, 
i lans na fotce z lokalnymi przewodnikami.

Czas na serdeczne uściski, gratulacje, zdjęcia. I … na powrót. Kilka osób jest w naprawdę kiepskim stanie. Teraz najważniejsze jest bezpieczne zejście do bazy (albo do ratraka, którym większość planuje wracać).
Pogoda pogarsza się. W rejonie poręczówek widzimy zawracające grupy. Mieliśmy dużo szczęścia. A raczej dobry i skuteczny plan działania.

Pokonanie odcinka z poręczówką jest stresujące. Im dalej od tego miejsca tym idzie mi się lepiej – na tyle dobrze, że decyduję się schodzić pieszo do kontenerów.

Przed południem nasza kilkuosobowa grupa jest na miejscu. Większość osób opuściła już bazę i zjechała kolejką w dół. Szybkie pakowanie bagażu i ja również opuszczam kontener. Przede mną cholerne, dobijające zejście do stacji kolejki (taszcząc dwa ciężkie plecaki tak właśnie myślę o tej drodze). Niemiłosiernie nagrzane wagoniki zabierają nas z surowego świata gór do cywilizacji.

Tego popołudnia wszyscy mamy nadzieję, że zapas piwa 5642 w knajpie Tri Siestry został na nasz powrót uzupełniony.

voditel* – kierowca (ros.)

Kolejne wysokogórskie marzenie zrealizowałam dzięki MOUNTAIN FREAKS, z którymi rok wcześniej weszłam na gruziński Kazbek.
Ta ekipa z Ewą Stachurą na czele naprawdę zna się na swojej robocie, czyli bezpiecznej i skutecznej organizacji wypraw na kaukaskie szczyty i trekingów w najpiękniejszych miejscach tego regionu.
Mountain Freaki przyciągają też fantastycznych ludzi, dzięki którym wyprawa staje się niesamowitym przeżyciem.
Na szczycie Elbrusa zabrakło może widoków ale emocji, wzruszeń, serdecznych uścisków, dzielenia się łykiem coli czy gorącej herbaty podczas podejścia nie zapomnę nigdy. Dziękuję wszystkim, którzy byli częścią tej historii.

Za wsparcie techniczne wyprawy dziękuję Sklepowi Mammut Piaseczno.

Pierożki chinkali, chaczapuri, i inne smakołyki gruzińskiej kuchni, 
do tego dzbany z doskonałym winem. 
Tak świętuje się koniec górskich wypraw z Mountain Freaks w Caffee Kazbegya.
Juta w Gruzji.
Prawdziwie bajkowy krajobraz doliny z masywem Chaukhi w tle, 
który to widok podziwia się z ... leżaka lub hamaka.
Tak można spędzić wolny czas po powrocie z Elbrusa do Gruzji.

Jeżeli podobają Ci się nasze zdjęcia i/lub uważasz ten wpis za przydatny i wartościowy, będzie nam miło, gdy podzielisz się nim w SM (np. udostępniając na facebooku), polubisz go lub skomentujesz.
To dla nas ważny sygnał, że jesteś tam, po drugiej stronie ekranu 🙂

4 komentarze

  1. FUKO napisał(a):

    Jak patrzy się na takie zdjęcia, to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać w podróż 🙂 Pozdrawiamy!

  2. Marta napisał(a):

    Wspaniała relacja! Wzruszyła mnie do łez. Podziwiam upór, determinację i gratuluję pięknego wejścia. Brawo, brawo, brawo !!!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s