Oblepione ciężkim, wilgotnym śniegiem gałęzie, łączą się, tworząc nad naszymi głowami biały okap. Pokryte cienką warstwą lodu kamienie lśnią na ścieżce, obok której płynie górski potok, a przystrojone w biel świerki, sięgają swymi koronami błękitu nieba. Brakuje tylko fauna Tumnusa, z czerwonym szalikiem wokół szyi.
Zaraz, zaraz. Sceneria dookoła nas faktycznie jest baśniowa, ale to nie Narnia. Jesteśmy w Beskidzie Śląskim, na szlaku prowadzącym w stronę Baraniej Góry, drugiego co do wysokości szczytu w tym paśmie gór. Mamy połowę listopada. W miastach rządzi szaro-bura jesień, a tu w górach jest już biało. I chociaż w ciągu zimy, śnieg z pewnością nam się znudzi, w tym momencie cieszymy się z niego jak dzieci.
Mimo, że po asfalcie, wędrówce przez Wisłę Czarne, nie można odmówić uroku. Wzdłuż drogi płynie potok, którego wody co chwilę spadają z niewielkich, malowniczych kaskad. Drzewa, głównie świerki i buki, przyprószone są pierwszym śniegiem. Te ostatnie, zgubiły już w większości liście, przysłaniające teraz ziemię grubym, rudawym dywanem. Ich kolor w połączeniu z głęboką zielenią świerków i bielą śniegu, tworzy piękny kolorystycznie obraz.
Co chwilę przed naszymi oczami pojawiają się nowe, wspaniałe kadry – biegnąca niczym wstęga asfaltowa droga, wzdłuż niej sięgające nieba świerki i spadające z kaskad wody potoku. Tęskniliśmy za takimi widokami. A to dopiero ich początek!
Asfaltowy, pewny grunt kończy się wraz z opuszczeniem Wisły Czarne. Teraz pod nogami mamy rozmokłą ziemię, śliskie kamienie lub mostki z drewnianych kłód. Im wyżej, tym coraz więcej śniegu. Drzewa na początku trasy były nim zaledwie przyprószone, te w wyższych partiach uginają się pod jego ciężarem. Zachwycający widok, w porównaniu z panującą w miastach listopadową szarością.
Wędrówka trasą Wisła Czarne-Barania Góra w wydaniu przedzimowym to sama przyjemność. Trzeba tylko uważać, by się nie poślizgnąć na mokrych kamieniach i wilgotnej ziemi. A jest to trudne, bo zamiast patrzeć pod nogi, co rusz rozglądamy się, atakowani pięknymi obrazami.
I tak w zachwycie nad pięknem przyrody i w radości z pierwszego śniegu, przemierzamy siedmiokilometrową trasę na szczyt Baraniej Góry. Niebeskim szlakiem, który towarzyszy nam od początku, pokonujemy w ciągu około 3 godzin (jak zwykle robiąc w tym czasie mnóstwo zdjęć) 640 metrową różnicę wysokości.
Większość trasy, to pnąca się ku górze ścieżka przez las. Dopiero przed szczytem odsłania się pierwszy rozległy widok na okolicę. Za to panorama z wierzchołka Baraniej Góry (1220 m n.p.m.), a konkretnie z wieży widokowej, jest naprawdę imponująca i to we wszystkich kierunkach. Przy dobrej pogodzie zobaczyć stąd można nawet Tatry.
Widok rozciągający się z wieży na szczycie Baraniej Góry, mamy tylko dla siebie. Na szlaku spotkaliśmy niewielu turystów, tu jesteśmy sami. Zimny wiatr i późna jak na jesień godzina, sprawiają, że opuszczamy to miejsce. Gdy weszliśmy na szczyt świeciło słońce, teraz niebo zaciągnięte jest gęstymi chmurami. Marzy nam się rozgrzewająca porcja zupy. Jest na to szansa. Wracamy bowiem innym szlakiem. Szlakiem, na którym znajduje się schronisko. Za 45 minut powinniśmy być na miejscu.
Zamiast gorącej zupy musimy zadowolić się herbatą z termosu. W schronisku na Polanie Przysłop zmienia się właściciel i przez najbliższe dwa tygodnie kuchnia nie będzie pracować. Obiekt jest praktycznie pusty. Zjadamy kanapki, wypijamy herbatę. I rozglądamy się. Na ścianie schroniska wisi mapa, przedstawiająca główny szlak beskidzki. Szlak ten ciągnie się od Ustronia w Beskidzie Śląskim do Wołosatego w Bieszczadach. Jego krótkim wycinkiem jest szlak czerwony, którym schodzimy z Baraniej Góry. Och, gdyby tak kiedyś, przemierzyć w całości ten główny…
Póki co, do przemierzenia mamy blisko 8 kilometrów i 370 metrów różnicy wysokości do pokonania. Przed nami 2 godziny wędrówki ze schroniska do parkingu w Wisła Czarne.
Po około 20 minutach od opuszczenia Polany Przysłop, zmieniamy szlak czerwony (a konkretnie czerwony, niebieski i zielony) na czarny. Wędrując nim kolejną godzinę, dochodzimy asfaltową drogą do skrzyżowania przy Jeziorze Czerniańskim.
Tu wyciągamy czołówki. Przydadzą się na ostatnim, ponad dwukilometrowym odcinku. Przez prawie całą, przemierzoną tego dnia drogę, oślepiała nas biel śniegu, teraz w ciemnościach docieramy do końca trasy.