Mekong – najdłuższa rzeka Półwyspu Indochińskiego tocząca swe brunatne wody od Wyżyny Tybetańskiej przez Chiny, Laos i Kambodżę, na terenie Wietnamu rozdziela się tworząc deltę, po czym kończy swój bieg w Morzu Południowochińskim. Ze względu na dziewięć odnóg Mekongu Wietnamczycy nazywają ten obszar – Deltą Dziewięciu Smoków. Nic dziwnego, że uznawane za symbol mądrości i siły smoki, zastępują nazwę rzeki, która dla miejscowych stanowi źródło życia. Krajobraz Delty to zieleń pól ryżowych, cień palm porastających brzegi wąskich kanałów, rybie farmy, domy na palach, wszechobecne łodzie i ich właściciele w stożkowych kapeluszach na głowach. To autentyczne i tętniące życiem miejsca, którymi niepodzielnie włada rzeka.
Rankiem minibus agencji turystycznej, w której wykupiliśmy bilety na trasie Phnom Penh (Kambodża) – Chau Doc (Wietnam), zabiera nas sprzed hoteliku. Zatłoczonymi ulicami kambodżańskiej stolicy przeciskamy się w stronę portu. Po drodze dołącza do nas planowa czwórka turystów i pozaplanowa piątka miejscowych kobiet, które w pewnym momencie dosłownie atakują nasz pojazd. Kierowca pozwala im wsiąść. Upychają się niczym sardynki w puszce – rozmawiają, śmieją się i nacierają tygrysią maścią. W porcie opuszczają busa, my natomiast jedziemy dalej, by wkrótce zatrzymać się…na czyimś podwórku. Gospodyni, w przerwie między zamiataniem a praniem, oferuje nam zakup snaków, a nawet wymianę rieli na dongi. Po trwającym pół godziny postoju, zostajemy w końcu ulokowani w łodzi przycumowanej na tyłach domu.
Płyniemy szerokim, zamulonym Mekongiem, by po dwóch godzinach dotrzeć do granicy. Na miejscu czeka nas wspinaczka po stromym, błotnistym brzegu i załatwianie formalności związanych z opuszczeniem Kambodży w małym, przytulnym budynku, w którym oprócz nas nie ma żywego ducha. Chwilę później dopływamy do posterunku po wietnamskiej stronie. Na zwrot paszportów czekamy w lokalnej knajpce – jest zatem okazja do spróbowania miejscowej kuchni. Zamówiony posiłek to zapowiedź kulinarnych przyjemności, jakie czekają nas podczas tej podróży.
Zmieniamy środek transportu i rodzajem wodnego tramwaju powoli przemierzamy kanały Delty Mekongu. Krajobraz dookoła ten sam, co na początku rejsu, ale jaśniejsza karnacja i skośne oczy miejscowych wyraźnie uświadamiają nam, że jesteśmy już w innym kręgu cywilizacyjnym.
Wysokie brzegi kanałów, którymi płyniemy pokrywają sklecone z byle czego i wyglądające bardzo prowizorycznie domki. Ich konstrukcje wspierają się na wysokich palach – to zabezpieczenie przed zmieniającym się, w zależności od pory roku, poziomem wody.
Z każdym zarejestrowanym podczas rejsu obrazem, widzimy jak bardzo życie tutejszych ludzi związane jest z rzeką i jak wiele pełni ona funkcji. Mekong to dla miejscowych doskonały szlak komunikacyjny – w malutkich łódeczkach, osłonięci stożkowymi kapeluszami, sprawnie przemieszczają się z miejsca na miejsce. Na rzece robią zakupy w pływających „mini marketach,” rzeką transportują towary, a dzięki pływającym stacjom benzynowym, uzupełniają paliwo w łodziach. Mekong to również rzeka-żywicielka. Obfituje w przeróżne gatunki ryb, a niesiony przez nią żyzny muł, zapewnia tutejszym rolnikom trzykrotne zbiory ryżu w ciągu roku.
Rozpoczęty w kambodżańskiej stolicy, pięciogodzinny rejs dobiega końca. Schodzimy na ląd w Chau Doc, pierwszym miasteczku na trasie naszej podróży z południa na północ Wietnamu. Lądujemy wraz z bagażami w nowym środku transportu – cyclo, czyli w rowerowej rikszy.
Okazuje się, że trafiliśmy na prawdziwą, wietnamską prowincję. Centrum miasteczka nie ma turystycznego charakteru, nie widać hoteli ani przyjezdnych. Na głównym placu zlokalizowana jest bardzo fotogeniczna pagoda i… na tym kończą się lokalne atrakcje.
Ruszamy w stronę rzeki, przechodząc przez plac targowy. Atakuje nas silny zapach sprzedawanych ryb i owoców morza. Stada much unoszą się nad rozłożonym na straganach mięsem. Pomimo tych widoków czujemy, że czas coś zjeść (niekoniecznie mięsnego). Od samego rana jesteśmy jedynie o bagietkach – dostępnej na każdym kroku, kulinarnej pozostałości po francuskich kolonizatorach. Krążąc wokół głównego placu w poszukiwaniu jakiejś knajpki, trafiamy do nieoznakowanego biura, w którym – mimo braku znajomości języka angielskiego wśród personelu i naszej oczywistej nieznajomości wietnamskiego – udaje nam się kupić bilety na busa do Ho Chi Minh City (za 6,5 $ od osoby). Prawdopodobnie wiemy również, o której i skąd jutrzejszego dnia nastąpi odjazd. Taką przynajmniej mamy nadzieję. Zaskoczeni sprawnym obrotem sytuacji, wracamy do naszego hotelu, znajdującego się na uboczu, w sennej i wymarłej „strefie hotelowej”.
A jednak udało się. Następnego dnia o 8.00 rano spod biura, w którym kupiliśmy bilety ruszamy w sześciogodzinną podróż do Ho Chi Minh City, dawniej zwanego Sajgonem. Upchnięci między miejscowymi, obserwujemy okolicę zza szyby busa. Jak w większości krajów azjatyckich, tak i tutaj życie toczy się na ulicy. Widzimy wystawione przed sklepami towary, przenośne jadłodajnie a obok nich ludzi kucający z miseczką pho (wietnamską wersją rosołu) lub siedzących na malutkich, plastikowych krzesełkach. Wokół istne morze rowerów, motorów i stożkowych kapeluszy. Co jakiś czas odsłania się widok na kanały delty Mekongu, brunatną wodę, łodzie i domy na palach.
W busie – duszno, klimatyzacja ledwie pracuje, cały czas gra muzyka. Czasami jedziemy przez bezdroża – strasznie trzęsie. W połowie drogi zatrzymujemy się przed miejscową garkuchnią. Ogromna, brudna, otwarta sala pełna jest ludzi. Szybko przełamujemy początkowe opory, widząc dania, niczym w najlepszej azjatyckiej restauracji, za śmiesznie małe pieniądze. Pałeczki idą w ruch.
Około 14.00 docieramy do Ho Chi Minh City (HCMC). Oszałamia nas widok pędzącej ulicami rzeki motocykli i skuterów oraz nieustanny dźwięk klaksonów. Mamy wrażenie, że na osiem milionów mieszkańców Sajgonu, przypada niewiele mniej tych dwukołowych pojazdów.
Po opuszczeniu busa, błyskawicznie pojawiają się wokół nas miejscowi, proponujący podwiezienie do hotelu. Oczywiście na skuterach. Nasze spore plecaki nie stanowią dla nich problemu. Rozpoczyna się szalona jazda ulicami Sajgonu. Wkrótce przekonamy się, że nie była ona żadnym wyczynem, a skuter w wietnamskich warunkach, świetnie nadaje się do przewożenia pięcioosobowej rodziny lub kilkudziesięciu kur (w klatkach, a nawet – bez).
Postanawiamy przyjrzeć się miastu z siodełka cyclo. Tym razem jest to wersja, w której pasażer siedzi z przodu, a kierowca za nim. Pomysł okazuje się nietrafiony. Poruszamy się w żółwim tempie. Czekając na zmianę świateł wdychamy spaliny, szczelnie otoczeni warczącymi maszynami. Teraz, fakt noszenia przez kierowców maseczek, nie wydaje nam się przesadą. Przesiadamy się na skutery i pędząc ulicami miasta znów czujemy jego energię.
Energia, którą emanuje szalony, tętniący życiem Sajgon na długo zapada w pamięć. W mieście nie ma spektakularnych zabytków. Są za to uliczki z czasów francuskiej kolonii, dające wytchnienie od miejskiego zgiełku, pagody (wśród nich perełka – Cesarska Pagoda Jade), odrobina Europy w Azji, czyli neoromańska katedra Notre Dame, przyjemny ogród botaniczny i nocne bary.
Z Ho Chi Minh City najłatwiej i najtaniej można także zwiedzić Deltę Mekongu. Liczne biura podróży oferują nawet jednodniowe wycieczki do tego rejonu (ci, którzy wolą podróżowanie na własną rękę, powinni z Sajgonu dotrzeć do Mytho, zwanego bramą Delty albo jeszcze dalej do Ben Tre, gdzie wycieczki łodzią są tańsze, a ruch mniejszy). Do innych atrakcji proponowanych przez agencje turystyczne należy również zwiedzanie tuneli Cu Chi, z których korzystali żołnierze Vietcongu oraz Wielkiej Świątyni Kaodaistycznej w Tay Ninh.
Nam jednak musi wystarczyć to, co już widzieliśmy. Fascynujący i zróżnicowany Wietnam ma zbyt wiele do zaoferowania, by długo bawić w jednym miejscu. Nocnym pociągiem z Sajgonu ruszamy zatem w stronę centralnej części kraju…