INFORMACJE
Dodaj komentarz

Kilimandżaro – relacja z wyprawy Machame Route oraz praktyczne informacje

Niecierpliwie czekam na wschód słońca. Liczę, że jego ciepłe promienie ogrzeją mnie i rozproszą ciemność, w której od ponad sześciu godzin krok za krokiem podchodzę do góry. Jednak cienka czerwona linia widoczna od jakiegoś czasu na horyzoncie nie chce się poszerzyć. Tak jakby w tej części świata zjawisko świtu nie istniało.

Zgodnie z planem wyczekiwany wschód słońca powinniśmy oglądać na Stella Point, krawędzi krateru skąd do celu wyprawy jest już niecała godzina drogi. Ten cel to mierzący 5895 m n.p.m. Uhuru Peak najwyższy wierzchołek masywu Kilimandżaro – Dachu Afryki, kolejnego pięciotysięcznika o wejściu na który zawsze marzyłam. Teraz wędrując w ciemnościach na szczyt mam jeszcze jedno marzenie – niech w końcu wzejdzie słońce i wleje nowe siły w zmęczone kilkudniowym wysiłkiem ciało!

W DRODZE

Widok z okna samolotu jest niesamowity! Morze chmur i wystający ponad ich linię górski masyw – potężne Kilimandżaro, wielkie niczym całe pasmo Tatr. Na spotkanie z najwyższą górą Afryki ruszam w jedenastoosobowej grupie osób wraz z liderem agencji organizującej wyprawy na prawie wszystkie możliwe szczyty, czyli firmą 4challenge.

Po kilku przesiadkach, międzylądowaniach i szczęśliwym przebrnięciu przez procedury covidowe, opuszczam niewielkie lotnisko Kilimanjaro, w końcu oddychając swobodnie ciepłym, afrykańskim powietrzem. Busik lokalnej agencji już na nas czeka. Wszystkie bagaże lądują na jego dachu, my pakujemy się do środka i w drogę. Przed nami godzina jazdy do hotelu w Moshi i następna możliwość spojrzenia na cel naszej wyprawy, tym razem oglądany z perspektywy szosy. Tuż przed zachodem słońca wybijający się wysoko ponad sawannę masyw Kilimandżaro, kolejny raz robi na wszystkich niesamowite wrażenie. Tego samego dnia wieczorem, po dotarciu do hotelu, mamy okazję do jeszcze jednego spotkania z Kili, tym razem w formie cieszącego się sporą popularnością wśród uczestników wyjazdu złocistego napoju w butelce z kolorową etykietą i tym właśnie napisem.

MOSHI

Wyprawa na Kilimandżaro to nie tylko przygoda z najwyższą górą Afryki. To również szansa na poznanie Tanzanii, jej mieszkańców, przyrody i kuchni.

Po pierwszej nocy na tanzańskiej ziemi ruszamy na mały rekonesans po Moshi. Takich widoków, jak te które oferują ulice afrykańskich miasteczek nie ogląda się codziennie. Przed nami niekończące się stragany z egzotycznymi owocami i warzywami, pachnące stożki przypraw, surowe mięso wiszące na hakach, plastikowe badziewie rozłożone na ziemi, stosy ciuchów, tanich butów, a wśród nich przechadzający się dostojnie Masajowie owinięci w charakterystyczne koce zwane shuka, kobiety w kolorowych tunikach z turbanami na głowach i ubrani w wyświechtane, za duże marynarki mężczyźni.

Okolica poznana, pamiątki kupione, obiad na mieście zjedzony, nawet skomplikowana procedura wymiany dolarów na szylingi tanzańskie w banku zaliczona, można wracać do hotelu na kąpiel w basenie i kolację.

WODOSPAD

Spieniona woda z hukiem spada z wysokości około stu metrów i rozbijając się tworzy orzeźwiającą mgiełkę. Właśnie dotarliśmy pod wodospad Materuni i zachwyceni chłoniemy jego widok oraz rześką aurę. Ten widok to zwieńczenie godzinnej pieszej wycieczki rozpoczętej w wiosce ludu Chaga, do której krętą, wyboistą drogą dotarliśmy naszymi vanami. Wioska położona jest w górach, wśród tropikalnej roślinności i plantacji kawy. Nic więc dziwnego, że po powrocie z wycieczki pod wodospad, zostajemy zaproszeni na ceremonię przygotowania tego gorącego, aromatycznego napoju. Są tańce, śpiewy, palenie i tłuczenie ziarna. Autentyczna, radosna atmosfera.

Świeżo paloną kawą zachwycają się wszyscy z naszej ekipy, za to piwa z bananowca mają odwagę spróbować tylko nieliczni. W ciemnym drewnianym baraku szumnie nazywanym barem, co odważniejsi sączą z plastikowego dzbanka spieniony napój. Prawie każdy krzywiąc się z niesmakiem oddaje go kolejnej osobie. Piwo z bananowca to jednak nie to samo, co dobrze już znany złocisty napój w butelce o nazwie Kilimanjaro.

PIERWSZY DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE 

Machame Gate 1800 m n.p.m. do Machame Camp 2835 m n.p.m

Każdy z nas chce sobie zrobić zdjęcie przy tablicy z napisem Machame Gate, Elevation: 1800 m. W tym miejscu, do którego dojechaliśmy vanami z Moshi, rozpoczyna się na dobre przygoda z najwyższą górą Afryki. Tu poznajemy ekipę naszych lokalnych przewodników, kucharza i tragarzy. Stąd Machame Route czyli Trasą Whisky będziemy zbliżać się do najwyższego szczytu masywu, mierzącego 5895 m n.p.m. Uhuru Peak. Każdy z nas zadaje sobie pytanie – czy uda się osiągnąć cel? Kilimandżaro nie jest górą trudną technicznie, jednak wysokość jaką trzeba osiągnąć rozłożyła tu niejednego. Nasi przewodnicy znają sposób na Kili. Kluczem do sukcesu ich zdaniem jest zdobywanie góry bez pośpiechu. Pole, pole czyli powoli, powoli te słowa towarzyszą nam od pierwszego kroku, gdy najedzeni i napojeni ruszamy od bramy Parku Narodowego w stronę Machame Camp. Na tym etapie, przyzwyczajona do szybkiego podchodzenia męczę się nienaturalnie wolnym tempem. Z każdym dniem zacznę jednak doceniać je coraz bardziej.

Podejście jest łagodnie, droga szeroka. Wokół nas zieleni się tropikalna roślinność lasu deszczowego. Jest ciepło, wilgotno i mgliście, jednak nie pada. Dopiero, gdy po 5 godzinach wychodzimy na odkryty teren zaczyna kropić. To i tak nieźle – czytając relacje z wypraw na Kilimandżaro, na tym etapie byłam przygotowana na konkretną zlewkę. Wszystkie rzeczy w moim głównym plecaku mam zapakowane w plastikowe torby. Ale skoro nasza wyprawa odbywa się w sierpniu, czyli tutejszej porze suchej, może faktycznie deszcz nie będzie nękał nas zbyt często. Póki co przy lekkiej mżawce osiągamy wyznaczony na ten dzień cel. Znów jest okazja do zrobienia pamiątkowego zdjęcia tym razem pod tablicą z napisem Machame Camp 2838 m. Obóz rozbity, nasze namioty rozstawione. Chwila na ogarnięcie się i już uciekamy przed mglistą, deszczową aurą do dużego namiotu pełniącego rolę mesy. Kolacja na ciepło jest tym czego teraz wszystkim potrzeba. Po wyprawach ma Kazbek czy Elbrus bazujących na liofilizowanym jedzeniu, jestem zachwycona tym co w trudnych, górskich warunkach potrafi wyczarować nasz kucharz, serwując nam trzy razy dziennie ciepłe, różnorodne posiłki.

Jeszcze wizyta w przenośnym kibelku ustawionym w wysokim mini namiocie i zmykam do siebie, zasuwając śpiwór tak wysoko, że wystaje mi z niego tylko nos.

DRUGI DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE

Machame Camp 2835 m n.p.m. do Shira Cave Camp 3750 m n.p.m.

O 7.00 rano budzi mnie okrzyk: ginger tea! Kubkiem tego słodkiego rozgrzewającego napoju, który podobno chroni przed chorobą wysokościową, będziemy budzeni każdego dnia. Za nami deszczowa noc – dotykam śpiwora i czuję, że z zewnątrz jest lekko wilgotny. Przed śniadaniem muszę go jednak spakować, tak jak i resztę rzeczy, do głównego plecaka. Zaraz po posiłku nasze bagaże wraz ze złożonymi namiotami zostaną zabrane przez tragarzy i przeniesione do kolejnego obozu, a my z zapasem wody w mniejszych plecakach i potrzebnymi na najbliższą trasę rzeczami, ruszymy tam razem z przewodnikami.

W mesie, w której jesteśmy już w pełnym składzie, pojawia się pomocnik kucharza dzierżąc metalowy garnek z pokrywką. Podnosi ją i krzycząc po polsku – kiełbaska!, rozlewa do podstawionych przez nas misek … owsiankę. Akcja ta zostaje powtórzona w kolejnych dniach jeszcze parę razy. Nikt z nas jednak już się na nią więcej nie nabiera, wiedząc, że podobnie jak ginger tea, owsianka jest głównym punktem każdego śniadania. Głównym, ale nie jedynym – na stołach pojawiają się jeszcze naleśniki, jajecznica, tosty i inne pyszności.

Po wyjściu z mesy okazuje się, że po mglistym, wilgotnym poranku nie ma śladu. Świeci słońce, otworzyły się fantastyczne widoki na krater Kibo, a obóz wygląda tak pięknie, że aż żal go opuszczać. Czas jednak ruszać dalej.

Podejście nie jest już tak łagodne jak poprzedniego dnia. Prowadzi skalistym podłożem wśród nietypowych wysokich krzewów, przystrojonych w coś co przypomina zwisające włochate strzępy. Znów robi się mgliście. Dopiero gdy wychodzimy na otwartą przestrzeń wraca słońce i widoki. Ponownie pięknie widać krater Kibo. Stąd przed nami jeszcze 2,5 godziny drogi do Shira Camp, do którego docieramy po 5 godzinach od wyruszenia z Machame Camp.

Jesteśmy na wysokości 3750 metrów na płaskowyżu Shira pomiędzy kraterami Kibo i Shira. Niektóre osoby już tutaj odczuwają skutki wysokości. Ja czuję się świetnie. Świeci słońce, widoki są bajeczne, a mesa nagrzana, więc decyduję się jeść obiad na zewnątrz. Niezapomniany posiłek. Obok mnie suszy się mój śpiwór, o którego stan tak martwiłam się rano. Pora sucha ma zdecydowanie swoje zalety.

Tego dnia dla lepszej aklimatyzacji robimy jeszcze krótki spacer do pobliskich jaskiń i skałek, zaledwie 100 metrów powyżej obozu. Warto było – okolica jest piękna, widok na wulkan doskonały, a po powrocie, ci którzy poszli czują się lepiej. Przed nami jeszcze fantastyczny zachód słońca i pyszna kolacja. Tym razem w nocy nie pada, szaleje za to wiatr i tylko dzięki zatyczkom udaje mi się w końcu zasnąć.

TRZECI DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE

Shira Cave Camp 3750 m n.p.m przez Lava Tower Camp 4600 m n.p.m. do Barranco Camp 3900 m n.p.m.

Na ten dzień zaplanowane jest wyjście aklimatyzacyjne na wysokość 4600 metrów. Jest słonecznie, ale chłodny wiatr sprawia, że przez całą trasę nie ściągam z głowy kaptura od bluzy. A trasa to łagodnie wznosi się to opada, prowadząc wśród praktycznie pozbawionego roślinności, kamienistego płaskowyżu. Po około 5 godzinach od wyjścia z Shira Camp osiągamy Lava Tower Camp. Skalista formacja o tej właśnie nazwie górująca nad obozem prezentuje się fantastycznie. Pod nią mamy rozbitą mesę, jednak pozostałe namioty czekają na nas gdzie indziej, w położonym dużo niżej Barranco Camp. Chodzi o to, by stopniowo przyzwyczaić organizm do wysokości, na której nocować będziemy następnego dnia. Rozrzedzone powietrze wokół Lava Tower jednak nie wszystkim służy. Część osób czuje się źle, niektórzy wymiotują, większość boli głowa. Mnie na szczęście nie. Z apetytem zjadam cały obiad, i zamiast dłużej odpoczywać kręcę się po obozie robiąc zdjęcia.

Po półtorej godziny opuszczamy Lava Tower. Zejście początkowo jest dość strome, po kamieniach – fajne urozmaicenie trasy. Na tym etapie nie trzymamy się już tak ściśle całą grupą, dzielimy się trochę ze względu na tempo marszu. Po około dwóch godzinach schodzenia widzimy kolejny obóz, czyli Barranco Camp położony na wysokości 3900 metrów w pięknej dolinie. Gdy patrzymy na niego z oddali obóz skąpany jest w słońcu, jednak kiedy w 3-osobowej grupie docieram na miejsce, nad campem siada mgła. Nie mogę uwierzyć, wszystko zmieniło się tak szybko. Rozczarowana stoję z wyciągniętym z plecaka aparatem, gotowym do robienia zdjęć, ale wokół widzę tylko mleko. Po dłuższej chwili wiatr rozwiewa mgłę, a przede mną wyrasta potężna ściana krateru Kibo, u stóp którego rozłożony jest obóz. Co za widok! Aparat idzie w ruch.

Gdy tej w nocy wychodzę z namiotu nad głową mam miliony świecących gwiazd.

CZWARTY DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE

Barranco Camp 3900 m n.p.m. przez Karanga Camp 3995 m n.p.m. do Barafu Camp 4673 m n.p.m.

Przed nami naprawdę długi, wyczerpujący dzień. Jego zwieńczeniem będzie nocny atak szczytowy. Już sam początek dnia jest wymagający. Tym razem okrzyk: ginger tea! budzi nas o godzinie 5.30. Po śniadaniu opuszczamy obóz Barranco i chwilę później wspinamy się słynną Barranco Wall. Fajne urozmaicenie, tym razem pracują nie tylko nogi ale i ręce, na których trzeba się czasami podciągać. Pokonując ścianę mijamy oczywiście Kissing Rock, miejsce w którym obejmuje się skałę i jest się tak blisko, że można dać jej buziaka. Jednak nie ma co demonizować Barranco Wall – ci, którzy chodzą po Tatrach Wysokich dadzą sobie tu spokojnie radę.

Po godzinie podchodzenia ściana jest za nami. Tyle wysiłku, aby już chwilę później zacząć schodzić, i schodzić, około dwie godziny w dół. Dopiero wtedy czeka nas kolejne dość strome podejście, prosto do obozu Karanga Camp na wysokości 3995 metrów. Można powiedzieć, że wracamy do punktu wyjścia, czyli wysokości zbliżonej do tej, na której leżał nasz poprzedni obóz. Ta myśl nie jest budująca.

W Karanga Camp zatrzymujemy się na posiłek i chwilę odpoczynku. Miejsce jest przygnębiające, pogoda również. Jedna z osób z naszej grupy decyduje się zrezygnować ze szczytu i nie iść dalej. Zostanie wraz z przewodnikiem, tragarzem i kucharzem na noc w Karanga Camp. Spotkamy się z nią w obozie, do którego zejdziemy po ataku szczytowym.

Bez żalu opuszczamy ponury Karanga Camp. Wspomnienie najlepszego jak do tej pory obiadu (frytki, kurczak i sałatka prawie jak z KFC), będzie chyba jedynym miłym akcentem związanym z tym miejscem. Po podejściu w księżycowym krajobrazie na szczyt zbocza zaczynamy zejście do doliny, na końcu której znajduje się Barafu Camp. Położony na 4673 metrów obóz to miejsce naszego noclegu. To z niego jeszcze tej nocy atakować będziemy Uhuru Peak.

Im dalej od Karanga Camp tym i pogoda lepsza. W pięknym słońcu zaczynamy ostatnie podejście do bazy Barafu. Do naszych namiotów docieramy po 16.00 lokalnego czasu. Barafu Camp wita nas wspaniałą pogodą i widokami, ale nad nim wznosi się jeszcze konkretny kawał góry i właśnie gdzieś tam wysoko jest nasz cel, Uhuru Peak. To jeszcze tak daleko!

Czas na przepakowanie, kolację i krótki sen. O 23.00 pobudka, o 24.00 ruszamy w górę. Wraz z ostatnimi promieniami słońca nadciąga zimna, wietrzna noc.

PIĄTY DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE

Barafu Camp 4673 m n.p.m. do Uhuru Peak 5895 m n.p.m., zejście przez Barafu Camp 4673 m n.p.m., do Mweka Camp 3100 m n.p.m.

W namiocie szaleje wiatr. Jest przez to tak zimno, że nawet w moim puchowym śpiworze i wszystkich ciepłych ciuchach cała się trzęsę. Dopiero gdy wypełniam śpiwór grubą kurtką robi się ciepło i w końcu udaje mi się zasnąć. Przesypiam może dwie z czterech godzin jakie mamy na sen. Pobudkę przyjmuję z pewną ulgą . Niech już się zacznie! Wciskam w siebie kilka ciastek i gorącą herbatę. 24.00 ruszamy.

Zaczynamy stromym podejściem po skałach. Na odprawie po kolacji przewodnicy przygotowywali nas na to. Mówili też, żebyśmy się nastawili na imprezę. I faktycznie mają ze sobą małego boomboxa, z którego puszczają radosną muzykę, sami też śpiewają, albo dodają nam otuchy pokrzykując po polsku: Idziemy zdechlaki, idziemy leniuchy! Jest jeszcze hasło, Idziemy na pierogi! Trochę to pomaga i pozwala nie myśleć o monotonnym podejściu w całkowitych ciemnościach, gdy jedynym widokiem jest sznur światełek z czołówek innych grup – światełek widocznych ciągle tak wysoko, wysoko nad nami.

Od patrzenia pod nogi boli mnie już kark. Mija kolejna godzina podejścia. Do tej pory nigdy tak długo nie szłam w ciemnościach. Na postojach nie ma czasu na odpoczynek, trzeba sprawnie ogarniać wszystkie sprawy – wysikać się, coś zjeść, wypić, przebrać się. Dość szybko sięgam do plecaka po moją najcieplejszą puchową kurtkę, którą miałam na Elbrusie. Jak dobrze, że ją wzięłam. Podczas kolejnej przerwy wkładam do butów dodatkowe podgrzewające wkładki.

Z każdym postojem coraz mniej jem. Tracę apetyt i na myśl o wciśnięciu w siebie choćby żelu energetycznego robi mi się niedobrze. Marzę o gorzkiej herbacie, ale w termosie mam tylko słodką ginger tea. Woda z bukłaka nie chce płynąć przez zamarzniętą rurkę.

Gdzieś po drodze rejestruję zamieszanie w naszej ekipie. Jedna z osób na chwilę traci przytomność, jest reanimowana przez przewodników i sprowadzona na dół. Ja jednak jestem w swoim świecie, mechanicznie wykonując krok za krokiem w stronę wymarzonego celu. Odliczam też czas do wschodu słońca. Czy nie powinno zacząć już świtać? Zbliża się wyczekiwany moment, ale nadal jest ciemno. Cienka czerwona linia na horyzoncie nie chce się poszerzyć i przynieść ze sobą światła i ciepła, którego tak potrzebuję.

Prawie siedem godzin podchodzenia w całkowitych ciemnościach i w końcu jest – wschód słońca! Tak na niego czekałam, a gdy nadszedł zamiast odzyskać siły zupełnie je tracę. Oczy same się zamykają. Don’t sleep, don’t sleep – słyszę głos przewodnika. Ogromnie dużo wysiłku kosztuje mnie dotarcie do Stella Point na wysokości 5756 metrów. To krawędź krateru, najtrudniejsze teoretycznie za mną, pozostało już tylko łagodne 45 minutowe podejście na szczyt. To podejście to dla mnie jednak walka o każdy krok. Czuję się ekstremalnie zmęczona, ale też wiem że nie zrezygnuję. W końcu docieram do tablicy z napisem Uhuru Peak 5895 metrów. Jestem tak wykończona, że nie potrafię się cieszyć. Czuję jedynie ulgę – udało się. Żaden z poprzednich pięciotysięczników nie doprowadził mnie do takiego stanu. Po ludziach z mojej ekipy widzę, że też było ciężko.

Kilka pamiątkowych zdjęć i w małej grupie zaczynam schodzenie. Z każdym metrem odzyskuję siły, powoli wraca też apetyt. Od Stella Point wręcz zbiegam w dół po piargowym, sypkim terenie. W końcu mogę zobaczyć trasę, którą z takim wysiłkiem pokonywałam pod górę. W tym momencie nie powtórzyłabym jej za żadne pieniądze. Dwie godziny, i w dwuosobowym zespole razem z przewodnikiem, jestem znowu w Barafu Camp.

Namiot, w którym tak zmarzłam w nocy, jest teraz nieznośnie nagrzany. Marzę o odpoczynku, ale w tym gorącu jest to niemożliwe. Nie mogę zasnąć, wychodzę więc na zewnątrz – jest słonecznie, jednak zimny wiatr sprawia, że w bezruchu zaczynam marznąć. Wiem, że muszę się spakować, bo w Barafu Camp zostajemy tylko 2-3 godziny i schodzimy niżej. Nie mam jednak siły nawet na wepchnięcie śpiwora do worka, pomaga mi jeden z naszych tragarzy. Stopniowo ze szczytu wracają pozostałe grupy. Wspólny posiłek i opuszczamy Barafu Camp.

Po 3 godzinach w pierwszej z grup docieram do Mweka Camp na 3100 metrów wysokości. Mimo wyczerpującej akcji górskiej, zejście z Barafu Camp do ostatniego obozu nie jest dla mnie aż tak męczące. Moje paznokcie i palce u nóg też nie ucierpiały. Czytając relacje z wejścia na Kili Machame Route wiedziałam, że na wyprawę muszę kupić buty trekkingowe większe o jeden rozmiar od normalnych. I to się sprawdziło.

Tej nocy wiatr nie targa już moim namiotem, nie jest mi zimno, i w końcu mogę odespać ostatnie 40 godzin zmagań o realizację kolejnego marzenia.

SZÓSTY DZIEŃ KILIMANDŻARO MACHAME ROUTE

Mweka Camp 3100 m n.p.m. do Mweka Gate 1800 m n.p.m.

Tego dnia pozostaje już tylko zejście do Bramy Parku, czyli Mweka Gate oraz pożegnanie z ekipą lokalnych przewodników i tragarzy, a potem świętowanie w hotelu udanego wejścia na Dach Afryki. Kto wie, może w końcu i ja skuszę się przy tej okazji na złociste Kilimanjaro?

 

Wyprawę na Kilimandżaro, w której brałam udział zorganizowała agencja 4 Challenge

GARŚĆ PRAKTYCZNYCH INFORMACJI:

Kilimandżaro, najwyższa góra Afryki, ale też jeden z największych wulkanów i najwyższa wolnostojąca góra, to tak naprawdę 3 szczyty ogromnego masywu:
Shira – mierzący 3962 m n.p.m.,
Uhuru – główny szczyt masywu Kibo o wysokości 5895 m n.p.m.
i Mawenzi liczący 5150 m n.p.m.

Na najwyższą górę kontynentu afrykańskiego, zaliczaną do Korony Ziemi, prowadzi 5 szlaków. Najpopularniejszy z nich to Marangu Route, zwany Trasą Coca-Coli. Dłuższym, bardziej atrakcyjnym widokowo ale i trudniejszym jest Machame Route, czyli Trasa Whisky. Szlak ten prowadzi przez środek płaskowyżu Shira. Podczas pokonywania Machame Route śpi się w namiotach, w przypadku trasy Marangu w drewnianych chatkach.

KIEDY JECHAĆ
W części Tanzanii, w której leży Kilimandżaro, występują dwie pory deszczowe: pomiędzy marcem a czerwcem (długa pora deszczowa) oraz w listopadzie i pierwszej połowie grudnia (krótka pora deszczowa). W tym okresie nie warto myśleć o wyprawie na Kili. Ze swojego doświadczenia mogę polecić okres wakacyjny. Trwa wówczas pora sucha, której największym atutem jest brak opadów podczas pokonywania trasy. W czasie naszej wyprawy lekki deszczyk złapał nas tylko pierwszej nocy.

CO ZABRAĆ
Podczas wyprawy na Kilimandżaro możemy doświadczyć zarówno upałów, jak i deszczu, wiatru, mrozu oraz opadów śniegu. Trzeba być przygotowanym na każdą opcję pogodową, a wszystkie rzeczy w głównym plecaku mieć zapakowane w osobne, plastikowe worki.

Co do posiłków – 3 razy dziennie w głównym namiocie pełniącym rolę mesy podawane są ciepłe, różnorodne dania. Warto jednak zabrać ze sobą batoniki i żele energetyczne na czas trekkingu między posiłkami. Potrzebny będzie również termos oraz bukłak na wodę. Rano wydawany jest jej zapas na cały dzień trekkingu. Na wysokościach, na jakich przebywa się podczas wyprawy, pić trzeba dużo – minimum 3 litry dziennie. To sposób na dobrą aklimatyzację i zdobycie szczytu.

A to już lista rzeczy, z których korzystałam podczas ataku szczytowego:
– kurtka puchowa Mammut Eigerjoch Pro IN Hooded Jacket Women
– spodnie z membraną Mammut Mittellegi Pro Pants,
– bluza techniczna Mammut Aconcagua,
– komplet bielizny termicznej z merino Brubeck Extreme Wool oraz 1 para skarpet z merino,
– 2 pary rękawic (cienkie i narciarskie), wełniana czapka z Nepalu w stylu andyjskich chullo,
– okulary Julbo spectron 4,
– buty Salewa Rapace GTX damskie,
– kije Black Diamond Distance Z Ice,
– plecak Salewa Albris Hike 26 BP,
– ogrzewacze chemiczne do stóp Thermopad,
– czołówka,
– termos 1 l, batony i żele energetyczne.
W plecaku podczas ataku szczytowego znajdowały się również:
– kurtka puchowa Jack Wolfskin Atmosphere JKT,
– przeciwwiatrowa kurtka z membraną Mammut Runbold pro hs jacket,
– bluza techniczna Mammut Aconcagua Light.

Za wsparcie wyprawy dziękuję sklepowi Mammut Piaseczno. Produkty waszej marki jak zwykle okazały się niezawodne.

I jeszcze kilka słów o jednym z ważniejszych elementów ekwipunku podczas wyprawy, czyli o śpiworze.
Kilimanjaro Machame Route to 5 nocy spędzonych pod namiotem. Nocy przesyconych wilgocią, gdy obóz rozbijany jest blisko lasu deszczowego, niespokojnych przez szalejący na zewnątrz wiatr, i coraz zimniejszych gdy wyprawa zbliża się do szczytu. Jeżeli bowiem ktoś myśli, że podczas afrykańskiej przygody z najwyższą górą kontynentu nie można zmarznąć, jest w błędzie. W obozie, w którym nocowaliśmy przed atakiem szczytowym, czyli Barafu Camp na wysokości 4673 m n.p.m. temperatury sięgają minus 0°C. W takich warunkach poza odpowiednią odzieżą największym sojusznikiem, zapewniającym ciepło i komfortowy sen elementem ekwipunku jest śpiwór. Ja wybrałam produkt firmy Pajak. Oferta śpiworów Pajak jest na tyle bogata, że bez problemu pozwala znaleźć odpowiedni model na każdą, nawet najbardziej wymagającą wyprawę. Ja zdecydowałam się na Core950 wypełniony najwyższej jakości Polskim Puchem Kaczym o rozprężności 700 cuin. Przeczytałam, że zapewnia on bezpieczny sen w temperaturach ekstremalnych nawet do -39 stopni. Coś dla mnie! Po skompresowaniu ten wcześniej objętościowo duży, cudownie miękki śpiwór o kształcie mumii, z którego po zapięciu wystawał mi tylko przysłowiowy nos, zmienił się w mały, lekki pakunek, który zajął niewiele miejsca w moim plecaku wyprawowym.

Jeżeli podobają Ci się nasze zdjęcia i/lub uważasz ten wpis za przydatny i wartościowy, będzie nam miło, gdy podzielisz się nim w SM (np. udostępniając na facebooku), polubisz go lub skomentujesz.
To dla nas ważny sygnał, że jesteś tam, po drugiej stronie ekranu 🙂

Dodaj komentarz