Zugspitze, mierzący 2962 m n.p.m. najwyższy szczyt Niemiec, zdobywać można na wiele sposobów. Na jego wierzchołek prowadzi kilka szlaków zarówno od strony niemieckiej, jak i austriackiej, możliwy jest również wjazd kolejką linową. Jednak najbardziej wymagająca i urozmaicona trasa biegnie przez Piekielną Dolinę (Höllental). To wariant przejścia, który gwarantuje konkretną dawkę emocji. Czego tutaj nie ma – jest i spektakularny wąwóz z mostkiem w himalajskim stylu, są dwie via ferraty, lodowiec, i do tego prawie 2300 metrów sumy podejść. A gdy pogoda dopisze – są jeszcze widoki, w pełni wynagradzające wysiłek włożony w dotarcie na szczyt.
Na Zugspitze weszłam w ramach trzydniowej wyprawy. Wcześnie rano ruszyliśmy z Krakowa w stronę austriackiej miejscowości Lermoos, gdzie czekał nas pierwszy nocleg na tyrolskiej ziemi. Po dotarciu na camping, rozbiciu namiotów oraz wypadzie do lokalnej knajpki na upragnione po całym dniu żywienia się kanapkami „coś ciepłego”, czasu na sen pozostało niewiele.
Po 3.00 nasza ekipa zjawiła się w pełnym składzie na wspólnym posiłku, by wkrótce ponownie zapakować się do busów i ruszyć w stronę niemieckiej miejscowości Grainau, stanowiącej bazę wypadową na Zugspitze. Około 4.30 w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie blaskiem naszych czołówek weszliśmy na szlak, który zakosami przez las doprowadził nas do wejścia do wąwozu Höllentalklamm. Było tak wcześnie, że nie spotkaliśmy nikogo kto chciałby pobrać od nas opłatę wstępu za przejście tego słynnego, pełnego atrakcji miejsca. Niestety większość atrakcji i pięknych widoków skrywała noc. Dopiero, gdy doszliśmy do mostku spektakularnie zawieszonego między ścianami wąwozu, zaczęło świtać.
Kolejny etap naszej wędrówki to schronisko Höllentalangerhütte na wysokości 1387 metrów n.p.m. Doszliśmy do niego po około pół godzinie od wyjścia z wąwozu, mając za sobą 650 metrów przewyższenia, a przed sobą największe atrakcje szlaku czyli dwie via ferraty.
Pierwsza z nich czekała na nas tam, gdzie kończyła się dolina. Po przerwie w schronisku ruszyliśmy w jej kierunku. Pokonując mostek nad zupełnie suchym korytem rzeki, a dalej mijając stadko pobekujących owiec, dotarliśmy w końcu do pionowej ściany z klamrami wbitymi jedna nad drugą, niczym stopnie wysokiej drabiny. Był to początek pierwszej via ferraty – pierwszej z dwóch w drodze na Zugspitze, i ogólnie pierwszej „żelaznej drogi” w moim życiu. Uzbrojona w kask, uprząż oraz lonżę z absorberem ruszyłam do akcji, szybko wciągając się w zabawę.
Na tym etapie wszystko przebiegało sprawnie. Poza nami osób było niewiele, nie tworzyły się zatory, a sama via ferrata nie była długa. Czas mijał mi szybko, adrenalina buzowała i nawet odcinek do przejścia po wbitych w skałę metalowych prętach nie wywołał paraliżu, którego się obawiałam.
Nagrodą za pokonanie via ferraty był fantastyczny widok na dolinę, który otworzył się pomiędzy unoszącymi się ku górze mgłami. Słońce zaczęło już nieźle przypiekać, kiedy ruszyliśmy w stronę moreny, podziwiając po drodze prawdziwie alpejskie, zielono-skaliste obrazki.
Po pokonaniu moreny przyszedł czas na około godzinny odcinek piargu. Idąc ścieżką wytyczoną wśród skalnego rumowiska, ciągle mieliśmy przed sobą widok na lodowiec Höllentalferner. Na lodowcu z kolei widoczne były czarne punkciki ułożone w linię. Im bliżej byliśmy, tym stawały się wyraźniejsze. Szybko okazało się, że są to ludzie ustawieni gęsiego w kolejce – kolejce, która swój początek miała przy skalnej ścianie, tam gdzie zaczynała się druga via ferrata.
Na lodowiec wkroczyliśmy uzbrojeni w raki lub raczki (ci, spoza naszej grupy, którzy nie mieli odpowiedniego sprzętu, najczęściej zawracali). Po pokonaniu lodowego jęzora zasililiśmy ogonek czekających na wpięcie w stalową linę prowadzącą na szczyt. Początek drugiej via ferraty niektórym osobom wyraźnie sprawiał kłopot. Stojąc w kolejce, obserwowaliśmy jak próbują pokonać ten, rozpoczynający się pionową ścianą, etap. Widowisko było ciekawe – co bardziej niecierpliwi próbowali ominąć tych zablokowanych na linie, lub korzystali z drugiej stalowej poręczówki, która jednak w kilku punktach miała zerwane mocowanie. Z kolei zablokowani potrafili dobrych kilka minut tkwić w tym samym miejscu, badając teren to za pomocą kończyn górnych to dolnych.
W końcu przyszła kolej na mnie. Stojąc w lodowej szczelinie przed skalną ścianą, zdążyłam nieźle zmarznąć i marzyłam tylko o tym, by móc się rozruszać. Niektórym osobom z naszej ekipy początek via ferraty również sprawiał trudność. Wspólnymi siłami pokonaliśmy jednak ten etap, który ze względu na gładką i śliską skałę wymagał podciągania się na rękach.
Potem była już tylko skała, stalowa lina i systematyczne robienie wysokości w rytmie przepinanych w miejscu jej umocowań karabińczyków. Adrenalina ponownie buzowała, dzięki czemu ekspozycja, momentami silna, nie zrobiła takiego wrażenia, jak na oglądanych wcześniej (i później) zdjęciach z tego miejsca.
Długość via ferraty, wysiłek włożony w jej pokonywanie oraz deszcz który mżył przez spory odcinek podejścia, spowodowały u mnie zmęczenie. Miałam wrażenie, że droga na szczyt nigdy się nie skończy.
I właśnie wtedy spowijająca nas mgła rozproszyła się, wyszło słońce i pojawiła się tęcza. Widok postrzępionej grani, którą przeszliśmy oraz niebieskich wód jeziora Eibsee był zachwycający. To dało mi kopa, by iść wzdłuż stalowej liny dalej. W końcu zobaczyłam to co było celem mojej wyprawy – złoty krzyż wieńczący wierzchołek najwyższego szczytu Niemiec.
Zanim jednak zrobiłam pamiątkowe zdjęcie pod krzyżem, musiałam odstać swoje w ogonku tuż pod szczytem, zasilanym przez osoby, które dotarły tutaj kolejką – w trampkach, sandałach, miejskich ciuszkach. Nie mając odpowiedniego ubezpieczenia pokonanie krótkiego, ale eksponowanego odcinka dla niektórych z nich było wyzwaniem.
W końcu doczekałam się jednak swoich pięciu minut na sesję zdjęciową. Potem były łzy szczęścia, telefon z radosną wiadomością do domu, a na koniec zjazd kolejką ze szczytu i przejazd pociągiem do sielsko-bajkowego Grainau, gdzie rozpoczął się i zakończył ten niezapomniany dzień z najwyższym szczytem Niemiec w roli głównej.