San Telmo. Dzielnica Buenos Aires, w której tango tańczy się i śpiewa na każdym kroku. W weekendowe wieczory kawiarnie i restauracje wokół Plaza Coronel Dorrego, centrum barrio*, zapełniają się ludźmi, w ogródkach na samym placu brakuje miejsc, pokazy tanga lub koncerty odbywają się nieustannie. Równie barwnie i tłoczno jest tu tylko podczas odbywającego się w każdą niedzielę pchlego targu starociami, zwanego Feria de San Pedro Telmo, na który ściągają rzesze miejscowych, turystów, handlarzy, mimów, tancerzy i grajków.
W San Telmo spędzamy fantastyczny wieczór. Jest poniedziałek i miejsce to odpoczywa po gorączce ostatnich dni, a jednak atmosferę artystycznej cyganerii odbiera się tutaj wszystkimi zmysłami. Mimo, że trafiamy na senną wersję barrio, dzielnica ta przypada nam do gustu ogromnie. Podobnie jak całe Buenos Aires. Szkoda tylko, że na pobyt w argentyńskiej stolicy przeznaczyliśmy tak mało czasu.
Lot z El Calafate do Buenos Aires mamy wyznaczony na 2:00 w nocy. Na lotnisku jesteśmy 4 godziny przed czasem, a że jest ono niewielkie, i przed naszym startem nie odbywa się chyba żaden inny rejs, przejmujemy razem z pozostałą grupką pasażerów, wygaszony i cichy hall. Trochę śpimy, trochę korzystamy z wi-fi. Potem chwila mobilizacji. Zapalają się światła, pojawia obsługa lotniska, szybka odprawa i startujemy. 3,5 godziny później jesteśmy już w budzącym się do życia Buenos Aires.
Jest światowo. Elegancka dzielnica, piękne budynki, stylowy hotel w dobrej cenie i pyszne śniadanie. Czego chcieć więcej? Snu. 2/3 naszej ekipy odsypia, gdy męska część (stanowiąca mniejszość ;)) rusza na miasto w sprawach organizacyjnych. Po południu już całą trójką jedziemy metrem w stronę dzielnicy Monserrat.
Monserrat to najstarsza i w sferze publiczno-politycznej najważniejsza część miasta. Swoje siedziby mają tu wszystkie główne instytucje. Sercem dzielnicy jest oczywiście Plaza de Mayo i stojący przy nim różowawy budynek Casa Rosada – Pałacu Prezydenckiego. Centralny plac dzielnicy był świadkiem wielu historycznych wydarzeń, od płomiennych przemówień prezydenta Peróna, po dramatyczny marsz matek, dzieci uprowadzonych i mordowanych przez juntę (marsz Madres de Plaza de Mayo, 1977).
W ten słoneczny, piękny dzień, kiedy tu docieramy, Plaza de Mayo jest przede wszystkim miejscem odpoczynku mieszkańców stolicy – na jego zielonych, trawiastych fragmentach wylegują się w słońcu, kryją w cieniu drzew, czytają, grają. Wśród budynków otaczających plac naszą uwagę przyciągają szczególnie dwa. Wzorowana na antycznej Catedral Metropolitana, za której okazałą, klasycystyczną fasadą, skrywa się niepozorna kolonialna świątynia. I Cabildo de Buenos Aires, siedziba Rady Miejskiej, również kolonialny, bielejący w słońcu budynek.
Skręcając w ulicę za katedrą, trafiamy na świetną knajpkę z jedzeniem. Lokal opuszcza właśnie grupa „białych kołnierzyków”, a to podobno najlepsza rekomendacja. Mała przytulna restauracja przy okazałej, ruchliwej ulicy, wygląda jak włoski bar z lat 50-tych. I nie jest to żadna wymuszona stylizacja. Jest za to postawna właścicielka, zarządzająca synami i mężem i pyszne domowe jedzenie, którego zaczęło nam już brakować.
Jeszcze tylko wymiana pieniędzy i możemy kontynuować zwiedzanie miasta. Aby wymienić dolary na argentyńskie pesos, nie trzeba szukać banku czy kantoru. Wystarczy wybrać się w rejon ulicy Florida, a potem pozwolić, by wybrany naganiacz-cinkciarz, zaprowadził nas do sklepu, zakładu czy innego punktu, w którym odbędzie się transakcja. Poważnie. Taki proceder jest powszechny, a z perspektywy kieszeni turysty również bardzo opłacalny (zamiast oficjalnego kursu, który wynosi ok. 8,5 pesos za dolara, otrzymujemy ok. 12,5 pesos /$).
Buenos Aires w głównych dzielnicach prezentuje się jak na światową metropolię przystało. Okazałe, eleganckie kamienice, szerokie aleje, wielkie rezydencje, modne sklepy i wykwintne lokale. Ale to nie jedyna twarz stolicy. Miejsc brzydkich, obskurnych, ciemnych również tu nie brakuje. Z rejonu Plaza de Mayo przenosimy się na dworzec autokarowy. Chcemy kupić bilety do Puerto Iguazú. I to jest już inny świat. Pomijając sam budynek dworca, z niekończącym się rzędem stanowisk i okienek obsługiwanych przez różnych przewoźników, który robi dość przytłaczające wrażenie, po uliczne stragany z plastikową tandetą i rozsypujące się domy wokół. Do takich kontrastów, w przypadku wielkich miast, po prostu trzeba przywyknąć. Nam Buenos spodobało się od początku i w naszej ocenie to jedna z przyjemniejszych metropolii, jakie odwiedziliśmy.
Na to pozytywne odczucie bez wątpienia ma wpływ wieczór spędzony w San Telmo. Plaza Coronel Dorrego, serce dzielnicy, opuszczamy po północy. Był pokaz tanga i koncert na zewnątrz dla „ogródkowej” publiczności. W knajpce przy placu – muzyka na żywo. Mimo poniedziałkowego letargu, udało nam się poczuć atmosferę tego miejsca, choć niewątpliwie nie jest to dobry czas na jego odwiedzanie.
Do San Telmo w stanie weekendowej gorączki musimy jeszcze wrócić. I do La Boki. I do Recolety. Bo Buenos naprawdę potrafi być boskie.
*barrio – dzielnica
Wspaniałe zdjęcia. Argentyna to taki trochę koniec świata, prawda? 🙂
Chciałabym się tam kiedyś wybrać. Z tych zdjęć bije jakaś energia i aż chce się zobaczyć ją na własne oczy :).
Mam problem z Buenos Aires. Moje oczekiwania względem tego miasta były ogromne. Pierwsze spotkanie lekko mówiąc rozczarowujące. Później było lepiej lub gorzej. Teraz próbuje zmierzyć się ze wspomnieniami i dopiero po kilku miesiącach tworze posty na temat tego niejednoznacznego miasta.