Do El Chalten przyjeżdżamy o 21.30. Późno. Jednak, zgodnie z argentyńską praktyką, nie za późno na solidną kolację. Cóż, udzieliły nam się trochę miejscowe zwyczaje, a że ze znalezieniem serwującej gorące posiłki knajpki nie ma problemu, „coś lekkiego” zamienia się w … dania główne z karty. Jak tak dalej pójdzie, to nie tylko nawyki będziemy mieć typowo argentyńskie, ale i kształty.
El Chalten ma klimat. Klimat typowy dla górskich miasteczek. Klimat, który tak lubimy.
Położona w północnym rogu Parku Narodowego Lodowców miejscowość, otoczona jest górami i odwiedzana przez tych, którzy góry kochają. Powód? Na obrzeżach tego niewielkiego miasteczka zaczynają się szlaki trekkingowe, a wśród nich te najważniejsze, pod Fitz Roya – słynny argentyński szczyt.
Trasa do Laguny de los Tres pod Fitz Royem, staruje za drewnianą bramą, dzięki której mamy pewność, że wkraczamy na teren Parku Narodowego Lodowców (Los Glaciares). Dosyć ostre, kilkusetmetrowe podejście i możemy spojrzeć na panoramę El Chalten, położonego płasko w dole w otoczeniu gór. Kolejny punkt to znajdująca się mniej więcej w połowie trasy Laguna Capri i kemping w jej pobliżu. Dobra opcja dla planujących nocleg w tym rejonie. Ostatni z 10 kilometrów szlaku to już poważne wyzwanie. Cała trasa w jedną stronę zaplanowana jest na około 4 godziny marszu. Pierwszych 9 kilometrów to mniej więcej trzygodzinna wędrówka, co oznacza, że pokonanie ostatniego kilometra zajmuje…godzinę czasu.
Otyły mężczyzna oddychając z trudem, robi kilka kroków pod górę, przysiada i odpoczywa. Po chwili wstaje, znów krótki wysiłek i chwila wytchnienia. W ten sposób pokonuje ostatni odcinek szlaku prowadzącego do Laguny de los Tres. Wie, że widok który mu się ukaże, gdy dotrze na miejsce, wart jest tego poświęcenia. I że nie zastąpi go żadna pocztówka czy fotografia. Na własne oczy chce zobaczyć słynnego Fitz Roya.
Dzień jest słoneczny jak na lato przystało – co jednak w Patagonii, słynącej ze zmiennej pogody wcale nie jest oczywiste. Mimo że, jak to było w planach, Fitz Roy nie płonie w promieniach zachodzącego słońca, prezentuje się wspaniale, w całej swej majestatycznej okazałości. Z reguły wierzchołek argentyńskiego szczytu spowity jest chmurami. Stąd jego nazwa – Dymiąca Góra. Jak miło, że tym razem jest inaczej.
Wieczorem – kolacja w tej samej knajpce co poprzednio. I miłe spotkanie. Tomek, którego poznajemy w drodze z Ushuai do Puerto Natales, i z którym mijamy się na szlaku Torres del Paine, jest również w El Chalten. Pozdrawiamy przy okazji!
To nasz ostatni wieczór w Patagonii. Następnego dnia późnym popołudniem wracamy do El Calafate na nocny lot do Buenos Aires. Czy Buenos będzie wystarczająco boskie, by nie żałować pożegnania z krainą, którą właśnie opuszczamy?