Brazylijskim bułkom daleko do polskiego pieczywa. A jednak pierwsze śniadanie w Rio jest wyjątkowe. Wszystko za sprawą miejsca. Dom, w którym wynajęliśmy pokój, to kilkupoziomowy budynek, w klimatycznej dzielnicy Santa Teresa, otoczony bujną roślinnością, pełen artystyczno-egzotycznych pamiątek. Praktycznie cały do naszej dyspozycji. A zdobycie bułek, zjadanych właśnie na ocienionym tarasie, przy mozaikowym stoliku, z hamakiem i kiśćmi dojrzewających bananów obok, okazało się niemałą przygodą.
Po 11 godzinnym podniebnym rejsie, lądujemy w wyczekiwanym, szczególnie przez ostatnie dni, Rio. Nieźle zmarzliśmy w Andaluzji i fala gorąca, która uderza w nas, po opuszczeniu lotniska, jest miłą odmianą. Taksówka, jazda nocnymi ulicami miasta i w końcu cel podróży „A Nossa Casa de Santa Teresa”.
Co z zakupami? Przydałoby się kilka podstawowych produktów. Jest niedziela. Wieczór, Najbliższe sklepy są zamknięte. Carlos, rozgadany i wybuchający raz po raz gromkim śmiechem właściciel domu z burzą siwych loków, proponuje podwiezienie nas autem. Jego angielski nie jest doskonały. Wydaje się jednak, że wie, o co nam chodzi i że szybko załatwimy sprawę. Po półgodzinnej, szaleńczej jeździe ulicami Rio, zaczynamy tracić to przekonanie. Mijamy miejsca, w których naszym zdaniem, można kupić wodę i pieczywo. Carlos jednak nie zatrzymuje auta. Rozgląda się, mruczy coś pod nosem. Wspomina o naszym powrocie taksówką. Może postanowił zawieść nas do restauracji, w końcu mówiliśmy, że potrzebujemy czegoś do jedzenia i picia. Nie, też nie o to chodzi. Restauracji minęliśmy już kilka. Porwanie czy co? W tym momencie do naszych skołowanych głów, dociera dźwięk pisku hamulców. Stacja benzynowa. Sklepik. Wspomniane bułki. Uśmiechnięty Carlos.
Plan na pierwszy dzień w Rio? Oczywiście stanąć pod rozłożonymi ramionami Jezusa na wzgórzu Corcovado i objąć wzrokiem panoramę jednego z najpiękniej położonych miast. No to w drogę. Najpierw metro, potem bus (cena 53 BRL/os., czyli ok. 20 $ za przejazd tam i z powrotem, plus bilet wstępu) i jesteśmy u celu. Razem z nami tłum chętnych do podziwiania jednego z 7 współczesnych cudów świata. Trudno się dziwić. To naprawdę wyjątkowe miejsce i niesamowity widok.
Czas ochłonąć z emocji, ale też od palącego słońca, którego działanie czujemy już na nosach i ramionach. Postanawiamy odwiedzić ogród Tijuca (Tidżuka), fragment tropikalnego lasu, w sercu wielkomiejskiej dżungli.
Dojazd do parku jest jednocześnie naszym pierwszym kontaktem z miejskimi autobusami Rio. Specyficzne doświadczenie. Przystanki to często miejsca, których istnienia świadomi są jedynie miejscowi. Brak rozkładów jazdy. Autobus zatrzymuje się machaniem ręki. Bywa, że kierowca ignoruje nasze rozpaczliwe gesty. Nie pozostaje wtedy nic innego, jak podjąć kolejną próbę, gdy nadjedzie następny. W autobusie, obok wejścia – obrotowa bramka, a przy niej osoba sprzedająca bilety. Pojazdy stare, z wybitym zawieszeniem, trzęsie w nich niemożliwie. Do tego nie jest tanio. Każdy przejazd, niezależnie od długości trasy, to wydatek 3,4 BRL (ok. 1,25 $). Za to jest okazja do oglądania miasta, kolejnych dzielnic, przez które prowadzi trasa.
Uff, jesteśmy na miejscu. Potężne drzewa, liany, bujna tropikalna roślinność, sadzawki. Malutka, ale jednak wyraźna postać Jezusa, widoczna na wzgórzu w oddali, między palmowymi liśćmi. Cień i spokój.
Łapiemy oddech, a potem znowu zanurzamy się w zgiełk miasta. Czas na Escadaria Selaron słynne schody, obłożone kolorowymi kaflami. Lapa, dzielnica, w której się znajdują, to również barwne miejsce. Kręci się tu sporo nieciekawych typków. Policja obstawia główne punkty. Na schodach – wesołe towarzystwo, większość „pod wpływem” i nie chodzi tu o pisane patykiem wino. Kolorowym szlakiem wspinamy się coraz wyżej. Robi się spokojnie. Jesteśmy w dzielnicy Santa Teresa, zwanej lokalnym Montmartem. Kiedyś jej stromymi uliczkami, jeździł tramwaj, za którym mieszkańcy nadal tęsknią.
Czas na kolację i brazylijską kuchnię. W Santa Teresie nie brakuje klimatycznych restauracji. Szukamy takiej, w której menu jest feijoada (feidżoada), tradycyjne lokalne danie. Feijoada zamówiona. Na naszym stole pojawia się garnuszek z gęstym, ciemnym gulaszem. Jego kolor to zasługa czerwonej fasoli. Ryż, zielone dodatki, zmielone na proszek prażone świńskie skórki do posypywania potrawy. Pycha. Oprócz tego Carne Seca á Brasileira, poszarpane kawałki wołowiny, też doskonałe.
Planujemy powrót taksówką, ale okazuje się, że nasz dom jest w zasięgu niedługiego spaceru. A poza tym Carlos, poinstuował nas, aby w razie zaczepek, powiedzieć, że jesteśmy od niego. W okolicy wszyscy go znają.
Taras! ❤
Czy całe RIO jest tak drogie jak autobusy?
Niestety tak, ale w małej Ushuai na końcu świata, to dopiero ceny miażdżą…
Jak to możliwe, że macie tam lato, a tutaj jest tak zimno…;) Zuzia znalazłam Cię wreszcie na jednym ze zdjęć!!! :). Pozdrowienia od wszystkich :*