Ten dzień był naładowany atrakcjami, jak bakaliami dobra kutia (ci, którzy mają wschodnie korzenie będą wiedzieli o co chodzi;)), albo cwibak, albo…no dobrze, dość tych kulinarnych porównań. Zwłaszcza z bliskiego kręgu gastronomicznego. W końcu jesteśmy w Azji, w izolowanej przez lata Birmie, w świętym mieście Mandalay. A dokładnie nasza trójka pakuje się właśnie do wysłużonego auta, którym tego dnia pokonać ma trasę Mingun-Sagaing-Inwa-Amarapura. Plan ambitny, ale wyczytaliśmy, że do zrealizowania (no może bez Mahamuni Paya w Mandaley, którą dodaliśmy do listy). W recepcji hotelu ET, gość w poplamionej koszulce „żonobijce”, organizator naszego transportu, potwierdził, że się da. No, więc ruszyliśmy. I wiecie co? Nie idźcie tą drogą. I nie skuście się przypadkiem na tak ambitną wersję! Nie słuchajcie narzekań internetowych malkontentów, że wyliczone miejsca nie mają wiele do zaoferowania. Bo to bzdura. Co do nas – lubimy szybkie tempo i dużą ilość wrażeń. Kochamy też robienie zdjęć, które jest zajęciem czasochłonnym. Jeżeli macie podobnie, to niestety w tym przypadku, jednego z drugim połączyć się nie da. Atrakcji, jakie oferują wspomniane miasta, jest po prostu zbyt wiele. Na własnej skórze, konsekwencje tego faktu, odczuliśmy już w Mingun, kiedy po blisko 3 godzinach od rozstania z kierowcą (w tym czasie foty, foty, raz jeszcze foty, bo tyle pięknych budowli i ludzi naokoło, no i posiłek udało się jeszcze zjeść), wróciliśmy na umówione miejsce i usłyszeliśmy pytanie, które zabrzmiało jak wyrok – które miasto z dzisiejszej listy wykreślamy, bo wszystkich trzech, nie mamy szans zobaczyć. Z reguły nawet napięte plany udaje nam się zrealizować, toteż szok związany z ogłoszoną właśnie małą katastrofą, był spory. Ostatecznie nie odwiedziliśmy Sagaing, zadowalając się jego panoramą z mostu (wiemy, napiszecie, że to błąd, ale w tej sytuacji każda decyzja była zła). Taki zawód, na samym początku podróży, denerwuje podwójnie. Szczęśliwie, resztę pobytu mieliśmy zaplanowaną z głową, nie łapiąc nigdzie zadyszki i nie mając czkawki od niezrealizowania zamierzonych planów.
Wracając do miast odwiedzonych tego dnia. Pierwsze – Mingun. Podobno można do niego tylko dopłynąć. No okazuje się, że nie tylko. My dojechaliśmy, więc jednak jest i taka opcja. Paya z Mingun – gdyby jej budowa została ukończona, stała by się największą tego typu budowlą na świecie. W zamierzeniu, miała osiągnąć wysokość 150 m. W związku z brakiem środków, budowa świątyni została przerwana i obecnie budowla mierzy ok. 50 m.
W ogóle Mingun cechuje nagromadzenie obiektów o potężnych rozmiarach. Naprzeciwko Mingun Paya, dwie ogromne kamienne kule, to pozostałość, po przedstawiających słonie, rzeźbach. Poza wspomnianą świątynią, o gigantycznej podstawie, jest tu również dzwon, największy z niepękniętych dzwonów świata, ważący ok. 90 ton. No i absolutnie zachwycająca biała Hsinbyume Paya.
Sagaing i jego liczne świątynie, rozłożone na wzgórzach, bielące się w słońcu i mieniące złotem, rozdzielone wodami Irawadi, oglądaliśmy jedynie z mostu Ava (Inwa Tada). Widok-marzenie.
Odizolowana od pozostałych miast, Inwa, do której dotarcie wiąże się z przeprawą promem przez wody Irawadi, została opisana poprzednio: https://zwiedzajacswiat.com/2014/09/29/birma-inwa/
Na koniec dnia, (bo to najbardziej fotogeniczna dla tego miejsca pora) Amarapura i jej niezwykły, najdłuższy na świecie (1,2 km), tekowy most U Bein. O zachodzie słońca dla wprawnego oka fotografa, wyczarowujący spektakl niezwykłych scen.