Przed nami trekking w górach Semien. Wynajętym busikiem przemieszczamy się z zabytkowego Gonderu do bazy wypadowej w Debarku. Jest sobotni ranek. Czas cotygodniowego targu. Wzdłuż drogi ciągnie nieprzerwany, ludzki potok. Całe rodziny, starzy i młodzi, z osłami, kozami i resztą zwierzęcego inwentarza. Czasami na osiołkach lub konno, z reguły – pieszo. Przemierzają dziesiątki kilometrów dla błahego, w odczuciu ferendżi*, celu. Niezmiennie, od pokoleń w drodze.
Poprzedni dzień w Gonderze spędziliśmy efektywnie. Był kompleks zamków królewskiej dzielnicy Fasil Ghebbi, świątynia Debre Birhan Selassie oraz Łaźnie Fasilidesa, a przed zachodem słońca – niezapomniana panorama miasta, z tarasu restauracji hotelu Goha, na jednym z otaczających Gonder wzgórz. Wszystko przetykane smacznymi posiłkami i kolejnymi szklaneczkami doskonałego soku z mango lub awokado.
Nie obeszło się też bez nerwów. A wszystko za sprawą z pozoru nieskomplikowaną, jaką powinien być trekking. Konkretnie – piesza wędrówka po pobliskich górach Semien. To proste przedsięwzięcie, napotyka jednak w Etiopii na poważne trudności, w kwestii samodzielnej organizacji. Wyjście w tutejsze góry wymaga bowiem wynajęcia przewodnika oraz skauta (inaczej ochroniarza całej imprezy, z kałachem u boku). Napięty plan podróży i obawa przed komplikacjami związanymi z organizacją trekkingu na miejscu, były powodem, dla którego zamiast w Debarku, będącym bazą wypadową w góry Semien, wyjazd na teren Parku postanowiliśmy załatwić w Gonderze. Dodatkowo cała impreza do tanich nie należy. Cena w biurze turystycznym działającym w Quara Hotel była zaporowa. Dwa dni za ok.700$ od pary. Ostatecznie postanowiliśmy skorzystać z oferty jednego z miejscowych naganiaczy. Stanęło na 220$ za naszą dwójkę, plus dokooptowany, błąkający się po Gonderze Belg, z którym zapchanym busikiem dwa dni wcześniej, wspólnie dotarliśmy do miasta. Cena wycieczki miała obejmować transport do i z Debarku, usługi przewodnika oraz skauta, 1 nocleg w schronisku i wyżywienie. Wieczorem, w nieznanym nam hotelu dobiliśmy targu, z obcym mężczyzną, organizatorem wyjazdu, mając nadzieję, że następnego dnia zamiast w górach, nie znajdziemy się na lodzie.
Pełni obaw o to, czy wyjazd w ogóle dojdzie do skutku, a nasza zaliczka nie pozostanie jedynym wspomnieniem po niezrealizowanym trekkingu, pakujemy się wcześnie rano i opuszczamy hotel. Przed budynkiem czeka na nas tuk-tuk (nerwy), w nim znajomy Belg i miejscowy chłopak, przedstawiający się jako brat organizatora wyjazdu (nerwy x2). Upchani w tuk-tuku, zjeżdżamy pod hotel Quara. Jest auto. Uff! Teraz już spokojni, idziemy do lokalnego baru na śniadanie, a potem ruszamy w drogę. Przed nami dwie godziny jazdy, piękne krajobrazy, i potok ludzi ciągnących poboczem na sobotni targ w Debarku.
* ferendżi – obcokrajowiec