AMERYKA, BOLIWIA, ZWIEDZAJĄC ŚWIAT
Dodaj komentarz

Magiczna Boliwia

Boliwia. W tym najbiedniejszym z krajów Ameryki Południowej ,doświadczyliśmy prawdziwego bogactwa pozytywnych wrażeń.  Zachwyciło nas piękno i różnorodność krajobrazu, zafascynowała atmosfera zagubionych wśród bezdroży sennych miasteczek oraz dzikość spektakularnie położonego La Paz. Mieszkańcy kraju o surowych, spieczonych słońcem i wysmaganych przez wiatr twarzach, ujęli dumą i życzliwością.

BYNAJNMIEJ NIE W RIO
Całą noc szalała burza. Nic dziwnego, w końcu marzec to pora deszczowa. Kiedy rankiem, po 2 godzinach od opuszczenia peruwiańskiego Puno, docieramy do przejścia granicznego z Boliwią, nadal pada i jest zimno.

Wysiadamy z autobusu i wędrujemy od jednego do drugiego budynku, wypełniając druczki i gromadząc pieczątki. Ludzie przemieszczają się swobodnie, szwędają się psy, kozy, kwitnie handel, i jedynie przewieszony w poprzek drogi łańcuch, umownie rozdziela dwa kraje.

Po przejściu na  boliwijską stronę i przesunięciu zegarków o godzinę do przodu, wsiadamy do busika. Wkrótce jesteśmy w Copacabanie. Nazwa od razu przywołuje obraz słonecznej plaży, pełnej zgrabnych, opalonych ciał. Nic  z tego. Copacabana, do której trafiliśmy, owszem znana jest w całej Ameryce Południowej, ale jako miejsce kultu maryjnego. Natomiast wywołująca pierwsze skojarzenie, słynna dzielnica Rio de Janeiro, ze swoją wspaniałą  4 km plażą, zaczęła być określana tą nazwą, od kiedy w jednej z tamtejszych kaplic, umieszczono kopię wizerunku Dziewicy z Copacabany.

Tak czy inaczej, o wygrzewaniu się w słońcu i drinkach z palemką, możemy tylko pomarzyć. Dźwigając w mżącym deszczu plecaki, wybieramy w końcu hotel, lokujemy się w nim, a następnie ruszamy na mały rekonesans po mieście. Rekonesans kończy się w barze Mankha Uta, niedaleko jeziora Titicaca. No cóż, barowa pogoda do czegoś zobowiązuje…

Ranek w Copacabanie wita nas słoneczną pogodą. Już nie żałujemy, że dookoła nie ma palm i gorącego piasku. Zamiast dźwięków samby, słychać niekończące się krzyki naganiaczy, którzy ogłaszają odjazdy busów i nakłaniają do kupna biletów.

Główna ulica, Avenida 6 de Agosto, kończy się szafirową barwą wód jeziora Titicaca. Fasady prostych ceglanych budynków, obwieszone są wszelkiego rodzaju barwnymi wyrobami z wełny. Idąc główną ulicą od strony jeziora w górę, mijamy plac, z którego dobiegają nawoływania kierowców vanów, a na straganach piętrzą się stosy chrupek z prażonej kukurydzy, wielkości ziemniaka.

W końcu trafiamy do serca miasta – Sanktuarium Matki Boskiej. Mieszcząca się w niej XVI-wieczna, cudowna figura Dziewicy z Copacabany, jest patronką całej Boliwii.

Miejsce to stanowi również cel pielgrzymek, właścicieli czterokołowych pojazdów. Swoje samochody, busy czy ciężarówki przystrajają kwiatami, barwnymi łańcuchami z bibuły i czekają na ich poświęcenie. Gra muzyka, strzelają petardy, właściciele aut polewają je piwem lub musującym winem, potem dumnie pozują wraz z całymi rodzinami do zdjęć pstrykanych przez miejscowych fotografów.

Katolickie rytuały mieszają się z pogańskimi, miejsce ubranych w sutanny księży zajmuje przypominający czarownika Indianin. Oszałamia nas ta wrzawa, oszałamiają kolory straganów pełnych kwiatów i papierowych girland. Bielące się w słońcu ściany bazyliki wyglądają bajecznie na tle szafirowego nieba. Może i nie trafiliśmy do Rio, ale barwna fiesta nas nie ominęła.

NIBY-STOLICA  NA WYSOKOŚCIACH
Opuszczamy Copacabanę, jednak emocje nie słabną. Wspaniałe widoki za oknem autobusu, nie pozwalają nam odpocząć przed podbojem La Paz. Ze szczytów gór, przez które przejeżdżamy możemy podziwiać szafirowe wody Jeziora Titicaca.

Mniej więcej w połowie 4-godzinnej trasy, czeka nas przeprawa na drugi brzeg jeziora, przez przesmyk Tiquina. Nasz autobus płynie wraz z innymi na tratwie, podczas gdy my, pokonujemy ten sam dystans kopcącą motorówką.

Im dalej, tym krajobraz za oknami zmienia się na równinny. W tle majestatycznie wznoszą się ośnieżone szczyty Cordillera Real. Mijamy wioski z domostwami wybudowanymi z suszonej na słońcu gliny. Te, z czasem ustępują miejsca podmiejskiej zabudowie. Znika zieleń, pojawia się kurz i tłok. Jesteśmy w El Alto, na przedmieściach La Paz.

Po chwili teren gwałtownie obniża się, a nam zapiera dech w piersiach! Przed nami rozpościera się panorama miasta, rozłożonego na górskich zboczach i opadającego ok. 500 m w dół kotliny. To tam, w dole znajduje się ścisłe centrum La Paz, wyznaczone przez grupę wieżowców. Ponieważ krawędzie kotliny są oddalone od siebie jedynie o kilka km, efekt jest tym większy. Mimo, iż La Paz nie jest konstytucyjną stolicą Boliwii (jest nią Sucre), rezyduje w nim prezydent, rząd i parlament. Położenie na wysokości 3600-4100 m n.p.m. czyni z tego blisko dwumilionowego miasta, najwyżej usytuowaną stolicę świata.
Niesamowita panorama La Paz, w połączeniu z niechlubną opinią jednego z najniebezpieczniejszych miast Ameryki Południowej, sprawia, że przeszywa nas dreszcz emocji. Wyższy poziom adrenaliny, dodaje smaczku wyprawie, i miło jest go poczuć siedząc bezpiecznie w autobusie. Gorzej, kiedy autobus trzeba opuścić i zmierzyć się z rzeczywistością, mając w pamięci internetowe relacje o fałszywych taksówkach, gwałtach, kradzieżach i porwaniach, które dotknęły turystów w La Paz.

Nie mamy jednak zbyt wiele czasu na te rozmyślania. Kierowca autobusu pomaga nam złapać bezpieczną taksówkę. Jadąc do hotelu przyglądamy się miastu.  Zapominamy o strachu, przeciskając się autem przez wąskie i strome ulice. Wszechobecny handel, tłok, stare autobusy, vany i samochody w niekończących się korkach, plus koloryt mieszkańców tworzą fascynującą, egzotyczną mieszankę.

ROZTOPIONA „ZIMNA DROGA” I DOLINA NIE Z TEJ ZIEMI
Z każdym dniem oswajamy się z La Paz. Nie chwytamy już nerwowo za plecaki, na widok chłopaków w kominiarkach. Wiemy, że uczciwie zarabiają na życie, jako pucybuci. Mamy swoje ulubione miejsca, jak tę prowadzoną przez lokalną rodzinę pizzerię, gdzie aby coś zamówić, trzeba poczekać na koniec telenoweli, oglądanej przez córkę właścicielki. A ponieważ jedzenie jest świeże i smaczne, czekamy cierpliwie.

Zahartowani we wspinaczce, dzięki temu, że jak mówią mieszkańcy, w La Paz zawsze jest gdzieś pod górę, decydujemy się wejść na Chacaltayę. W języku ajmara nazwa ta oznacza „zimną drogę” i nawiązuje do pokrywającego górę lodowca. Wysokość ponad 5400 m n.p.m. czyniła z tego miejsca, najwyżej położony na świecie ośrodek narciarski.

Niestety ani nam, ani innym miłośnikom „białego szaleństwa” nie było dane poszusować ze stoków góry. Mimo, iż naukowcy dawali mu jeszcze kilka lat egzystencji,  lodowiec  stopniał w 2009 roku.

Rozmyślając nad skutkami globalnego ocieplenia, wyruszamy spod bazy na wysokości ok. 5300 m n.p.m., dokąd dowiózł nas van, w górę. Mimo niewielkiej odległości, jaką mamy do pokonania, rozrzedzone powietrze zmusza nas do częstych postojów. Możemy wówczas nacieszyć wzrok wspaniałymi widokami. Ośnieżone szczyty, rudawe zbocza gór i liczne laguny (turkusowe lub rdzawe,  w zależności od zawartych w nich minerałów), wyglądają nieziemsko pięknie. Baza, spod której wyruszyliśmy i otaczający ją krajobraz, widziane z góry, przypominają baśniowy zamek, w scenerii rodem z filmu fantasy. Wracamy do punktu wyjścia, i po godzinnym telepaniu w busie, jesteśmy z powrotem w La Paz.

To jednak nie koniec atrakcji.  Zaledwie 10 km od centrum miasta, przenosimy się do miejsca nie z tej ziemi.  Spacerujemy wśród labiryntu ostrych i sterczących skał. Miejsce nazywa się Valle de la Luna („Dolina Księżycowa”),  co doskonale oddaje jego charakter. Oglądany przez nas krajobraz, jest wynikiem powietrznej i wodnej erozji, która nadała skałom niepowtarzalne kształty.

Czas wracać do hotelu.  Oswoiliśmy się już z widokami, jakie tu na nas czekają, jednak pierwsze wrażenie było bardzo silne. Nasz hotel usytuowany jest bowiem w obrębie tzw. Targu Czarownic (Mercado de los Brujos). Pełno tu straganów z lokalnym rzemiosłem (coś dla turystów), jak również tajemniczych akcesoriów zapewniających zdrowie, urodę, miłość i czego tylko dusza zapragnie (głównie dla miejscowych). Znaleźć tu można zatem skóry ocelotów i innych drapieżników, figurki i ołtarzyki, suszone żaby i płody lam. Te ostatnie, umieszcza się w czterech rogach budowanego domu, aby zapewnić jego mieszkańcom opiekę Pachamamy (bogini Ziemi). Może tym razem, poszukamy jakiegoś talizmanu, zapewniającego udaną podróż? Jutro bowiem wybieramy się na „Drogę Śmierci”.

Z GÓRKI … DO DŻUNGLI
„Drogą Śmierci” nazywany jest najniebezpieczniejszy fragment trasy, łączącej La Cumbre z Coroico, miasteczkiem stanowiącym bramę do boliwijskiej dżungli. Od kilku lat odcinek ten jest zamknięty dla normalnego ruchu, nadal jednak należy do głównych, turystycznych atrakcji Boliwii.

Magnesem przyciągającym turystów, są rowerowe zjazdy obejmujące tę trasę. Zjazd zaczyna się wśród gór, na wysokości ponad 4700 m n.p.m., a kończy w tropikalnej selwie 1100 m n.p.m. Ekstremalny wysiłek i poobijane siedzenie, to zapewne niska cena za takie przeżycia. Ale biorąc pod uwagę fakt, że ciężko jest wówczas oderwać wzrok do drogi, decydujemy się zamienić rowerowe sidełka na terenówkę.

Kiedy następnego dnia, po dobiciu targu w jednej z agencji turystycznych, na uliczce przed naszym hotelem, zatrzymuje się stary, terenowy Ford ze zrujnowaną tapicerką, wiemy już, że dodatkowe wrażenia nas nie ominą. Skrzypiąc i rzężąc opuszczamy nim La Paz.

W najwyższym punkcie trasy, jedziemy drogą, wijącą się zboczami potężnych gór. Poniżej, utrzymują się białe jak mleko chmury. Wkrótce kończy się szeroka, asfaltowa nawierzchnia. Roślinność staje się coraz bujniejsza, a temperatura wyższa. Wjeżdżamy na szutrową, wąską i krętą drogę. Jej zewnętrzna strona, w wielu miejscach, kończy się lecącymi setki metrów w dół urwiskami. Parujący tropikalny las, co chwilę spowija mgła.

Momentami jest szczególnie wąsko. Aż trudno uwierzyć, że nasz szeroki Ford, zmieści się pomiędzy ścianą, porośniętych gigantycznymi paprociami skał, a urwiskiem. Zastanawiamy się, w jaki sposób, na szerokości często nie większej niż 3,5 m, mijały się auta, vany, nie mówiąc o ciężarówkach. Nic dziwnego, że miejsce to zasłużyło na swoje niechlubne miano.

Docieramy do wodospadów, których wody spadają z oblepionych bujną roślinnością skał, setki metrów powyżej nas. Na naszym, cierpliwym kierowcy, wymuszamy liczne postoje i na piechotę pokonujemy spore odcinki drogi, zachwyceni dzikością i pięknem tego miejsca. W końcu szczęśliwi i zmęczeni docieramy do sennego Coroico.

Wracamy nową drogą, z której bezpiecznie korzystają mieszkańcy Boliwii. Chętnie odstąpili „Drogę Śmierci” spragnionym adrenaliny turystom.

WŚRÓD PALĄCEJ BIELI
Nocna podróż z La Paz, do położonego w płd-wsch części kraju, Uyuni, nie należy do łatwych. Jest duszno, autobus jedzie powoli wyboistą drogą, a na wideo leci jakiś męczący japoński film. Na miejsce docieramy z trzygodzinnym opóźnieniem  i niepohamowaną potrzebą skorzystania z el bańo (tylko jeden postój podczas całej trasy  i toalety, o których lepiej nie pisać).

Zagubione wśród  pustkowia Uyuni, stanowi bazę wypadową, dla kilkudniowych wypraw po solnej pustyni i okolicznych rezerwatach przyrody.

Niecierpliwie czekamy na główną atrakcję pierwszego dnia tej eskapady.  Nie jest nią „cmentarzysko pociągów”, ani muzeum soli w jednej z wiosek (w rzeczywistości sklep z miejscowymi wyrobami), czyli pierwsze miejsca postojów.

Dopiero, gdy nasza terenowa Toyota wjeżdża na bezkresną, oślepiająco białą powierzchnię, czujemy przypływ emocji. Jesteśmy na salarze, solnej pustyni, ciągnącej się na przestrzeni ok. 11 tys. km2. Zatrzymujemy się przed hotelem, którego ściany, podobnie jak wszystkie znajdujące się w nim sprzęty, ułożone są z solnych bloków, a warstwa miałkiej soli pokrywa podłogę.

Słońce przypieka, wspaniałe widoki sprawiają, że rozpiera nas dziecięca radość. Razem z innymi, prześcigamy się w pomysłach na trikowe fotki, które powstają dzięki rozległej przestrzeni, pozbawionej punktów odniesienia. Wkrótce podnoszę malutkiego Sławka na dłoni, a potem on zostaje przygnieciony przez gigantycznych rozmiarów taczki. Naprawdę. Mamy to uwiecznione na zdjęciach.

Omar, nasz kierowca, który właśnie przemienił się w kucharza, woła nas na posiłek. Siedząc przed hotelem, delektujemy się jedzeniem i widokami.

Czas w drogę. Dzięki temu, że trwa pora deszczowa, przejeżdżamy zarówno przez suchy, jak i pokryty wodą salar. Pierwszy skrzy się w słońcu niczym śnieg,  drugi daje wspaniały efekt odbicia nieba w tafli wody.

Docieramy do Isla del Pescado, kaktusowej wyspy, leżącej wśród oceanu soli. Kilkumetrowe kaktusy, w przypominającej zimową scenerii, wyglądają zjawiskowo.

Później, już w solnym hotelu, w którym nocujemy przekonuję się, jak silne jest działanie słońca na salarze. Na mojej czerwonej twarzy, wyraźnie odbijają się białe okulary. Jak widać, takie rzeczy, zdarzają się nie tylko w reklamach Żywca.

Wieczór mija wesoło i szybko, przy piwku, w towarzystwie czwórki młodych Niemców z ekipy naszej terenówki. Równo o 22.00, gdy już jesteśmy pogodzeni z faktem, że jutro będziemy niewyspani, bez uprzedzenia zostaje wyłączone światło. Lekko rozczarowani, po ciemku, idziemy odświeżyć się zimną wodą.

Przez cały następny dzień, podziwiamy barwną i rozległą przestrzeń, zatrzymując się przy kolorowych lagunach, po których brodzą flamingi, to znów przy formacjach skalnych, którym wiatr nadał niesamowite kształty (np. drzew). Mijamy stada nieświadomych naszej obecności, wikunii.  W punkcie na wysokości  5 tys. m n.p.m., chłoniemy niesamowitą ciszę i spokój, przerywane jedynie podmuchami wiatru. Na koniec docieramy do Laguny Colorada. Po wyjściu z auta, ledwie możemy ustać, ze względu na silny wiatr. Nie tylko on, ale przede wszystkim widok tego miejsca, w zachodzącym słońcu, zapiera nam dech.

Ostatniego dnia musimy wstać o 4.00 nad ranem. Na zewnątrz temperatura sięga 10 stopni poniżej zera, a w hotelu, który opuszczamy jest niewiele wyższa. Przed nami za to kolejna atrakcja, gejzery. Najlepiej oglądać je przed wschodem słońca, stąd tak wczesna pobudka. Nagrodą za to, mają być gorące źródła. Widząc jednak, jak kąpiącym osiada szron na włosach, nie mamy odwagi, by rozebrać się i wejść do wody.

Naszą trzydniową wyprawę, kończymy, pełni zachwytu nad pięknem boliwijskiej przyrody, ciszą, spokojem i ogromem przestrzeni, jaką było nam dane zobaczyć.  Przed nami powrót nocnym autobusem z Uyuni do La Paz, podczas którego o godz.3.00 nad ranem, grzęźniemy na kilka godzin w błocie.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s