19-godzinną podróż po południowo-zachodnich rubieżach Chin, kończymy na dworcu w Kunmingu, stolicy prowincji pachnącej herbatą. Wita nas słońce. To miła odmiana po zimnym i deszczowym Syczuanie, który właśnie opuściliśmy. Tam rozgrzewała nas jedynie chili, hojnie dodawana do lokalnego przysmaku, zwanego gorącym kociołkiem. Teraz faktycznie czujemy, że dotarliśmy do miejsca „na południe od chmur”. Trafny opis, który zawiera się w jednym chińskim słowie –Yunnan.
Yunnan – prowincja przez długi czas uznawana za nieujarzmioną i barbarzyńską, gdzie powstawały i upadały lokalne królestwa – traktowana była przez dwór cesarski, jako miejsce zsyłki złoczyńców i wrogów politycznych. Dzisiaj kusi nie tylko barwną historią, ale też zróżnicowaniem krajobrazu, klimatu i kultury, jakim nie może pochwalić się żaden inny rejon Chin. To malownicza kraina zabytkowych miast o labiryntach wąskich uliczek, wiosek zagubionych wśród tarasów ryżowych, ośnieżonych szczytów, turkusowych jezior oraz autentycznej kultury licznych i barwnych mniejszości etnicznych. To kraina odpoczynku od chińskiego pędu ku nowoczesności.
Zanim jednak oczom naszym ukażą się te sielskie obrazy, musimy odnaleźć się w kolejnym wielkim mieście Chin. Kunming, stolica prowincji, przy pierwszym, pobieżnym kontakcie nie robi dobrego wrażenia. Przypomina jeszcze jedno gigantyczne blokowisko, poprzecinane plątaniną szerokich dróg, zakorkowane i brzydkie.
Podróżując po Yunnanie, będziemy tu kilkakrotnie wracać i kiedy w końcu poznamy centrum miasta, a nie tylko jego obrzeża przekonamy się, że mimo swoich rozmiarów i nowoczesnego charakteru, Kunming należy do bardzo przyjaznych i przyjemnych miejsc.
Na razie jednak zależy nam, by jak najprędzej opuścić miasto, albo przynajmniej olbrzymi, pełen ludzi dworzec kolejowy. Obawiamy się, że nie nastąpi to tak szybko. Czeka nas bowiem jeszcze zakup biletów na następny etap naszej wyprawy. W kraju ponad miliarda potencjalnych podróżnych, lepiej zrobić to odpowiednio wcześnie.
Przed kasami standardowo wiją się gigantyczne ogonki kupujących. Po chwili zauważamy jeden wyjątek. Opis okienka wyraźnie różni się od pozostałych, a nieliczni podchodzący do niego Chińczycy, zostają odsyłani z kwitkiem. Ustawiamy się w krótkiej kolejce do kasy i już po kilku minutach mamy nasze bilety do Guillin! Klamka zapadła. Teraz, choćby nie wiem jak bardzo zauroczył nas Yunnan, będziemy mogli spędzić w nim zaledwie tydzień. Potem, zgodnie z datą na biletach, chińska kolej zabierze nas w drogę do kolejnej, malowniczej prowincji Kraju Środka.
W STRONĘ DALI
Zabytkowe Dali to nasz pierwszy cel podróży w obrębie Yunnanu. Zaraz po wyjściu z dworca kolejowego trafiamy do budynku, gdzie pod jednym dachem mieści się kilka firm autokarowych. Z kupnem biletów nie mamy zatem problemu. Połączeń na trasie Kunming – Dali jest dużo. Wybieramy 12.00 jako godzinę odjazdu. Dziewczyna z kasy biletowej wskazuje nam stojący na zewnątrz agencji autobus, który ma nas dowieźć do właściwego dworca. Pakujemy się do środka i … czekamy ponad pół godziny.
Ruszamy o 11.10, by po chwili stanąć w gigantycznym korku. Odległość do pokonania okazuje się spora, tempo – żółwie. Niecierpliwie spoglądamy na zegarek, którego wskazówki nieubłaganie zbliżają się do 12.00.
15 minut po czasie docieramy na dworzec. Nie wierzymy własnym oczom. Autobus czeka! Jesteśmy tak mile zaskoczeni i szczęśliwi, że nie przeszkadza nam nawet dym z papierosów, palonych podczas jazdy przez lokalnych współpasażerów.
Przed 17.00 podróż dobiega końca. Wysiadamy na małym, obskurnym parkingu w nieciekawym, betonowym mieście. Dopadają nas naganiacze. Zamiast proponowanej taksówki wybieramy jednak miejski autobus, który ma nas dowieźć do Old Dali, zabytkowej stolicy królestw Nanzhao i Dali, z okresu między VIII a XIII wiekiem.
Im bliżej celu, tym wspanialsze widoki. Betonową dżunglę zastępuje tradycyjna architektura, zielone pola i spowite mgłą góry. Zostajemy wysadzeni na cichej, brukowanej uliczce. Stojąc tam z plecakami wśród niskiej, drewnianej zabudowy i wsłuchując się w szmer płynących kanałami strumieni, mamy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie do dawnych, starych Chin.
Ruszamy w stronę centrum miasta. Niestety, z każdym krokiem ulatnia się magia pierwszych chwil. Robi się tłoczno i hałaśliwie. Gdy docieramy do głównej ulicy, komercyjne oblicze miasta prezentuje się już w pełni.
Ruch jak na Krupówkach. Chińskie wycieczki buszują wśród stoisk z pamiątkami, ubraniami i biżuterią. Pozują do zdjęć z miejscowymi dziewczynami, ubranymi w tandetne wersje regionalnych strojów. Przypomina to barwny jarmark. Cóż, tak to już jest w Chinach, z atrakcyjnymi turystycznie miejscami. Chcąc je zobaczyć, trzeba mieć świadomość, że na ten sam pomysł wpadną tysiące mieszkańców tego kraju.
Ponadto Chińczycy kochają kicz (biorąc pod uwagę, rodzaj zalewających nasz rynek produktów made in China, nie powinno to dziwić). Chińskie zabytki rzadko pokrywa szlachetna patyna czasu, najczęściej wyglądają, jak świeżo pomalowane barwnymi farbami. Dla niewprawnego oka, niewiele różnią się, od dopiero co postawionych, utrzymanych w dawnym stylu budynków, mieszczących sklepy lub restauracje (w końcu, kopiowanie oryginału to tutejsza specjalność). Obowiązkową dekorację stanowią lampiony, sztuczne kwiaty i kolorowe oświetlenie, plus ckliwa muzyka sącząca się z głośników. To jednak też są prawdziwe Chiny, tak wygląda chińskie poczucie estetyki i popularne wśród Chińczyków miejsca.
Na szczęście, wieczorem zorganizowani turyści, stosunkowo szybko opuszczają uliczki Old Dali. Zamiera handel. Pojawiają się nocne jadłodajnie na kółkach. Wokół nich, miejscowi w słabym świetle żarówek, posilają się, rozmawiając ściszonymi głosami. Dopiero o tej porze, spokojny spacer główną ulicą Fuxing Lu, łączącą potężne, stare bramy na północnym i południowym krańcu miasta, pozwala poczuć atmosferę tego miejsca.
Następnego dnia zapuszczamy się w mniej turystyczne rejony miasteczka. Od razu robi się ciekawiej. Jest tłoczno i gwarno, ale tym razem czujemy, że uczestniczymy w czymś autentycznym. Patrzymy na prawdziwe życie mieszkańców Dali. Kobiety Bai w barwnych strojach handlują na ulicy owocami, ktoś gra w madżonga, chodnikowe kuchnie gromadzą chętnych na posiłek, na targu trwa handel wszystkim, co znajduje zastosowanie w chińskim jadłospisie.
Rikszą docieramy do głównej atrakcji miasta – Trzech Pagód (San Ta Si). Najwyższa z wież, górujących nad miastem od ponad tysiąca lat, mierzy ok. 70 m wysokości. Aby móc przyjrzeć się im z bliska, trzeba wydać 121Y od osoby na bilet wstępu. Cena mocno wygórowana, jak na chińskie warunki. Decydujemy się jednak wejść, aby kiedyś nie żałować.
Okazuje się, że pagody stanowią część ogromnego kompleksu, w skład którego wchodzi również położony na zboczu klasztor. Jego świątynie rozmieszczone są na siedmiu, wznoszących się ku górze tarasach. Mimo, iż obecnie nieczynny (ożywiany jedynie, puszczanymi z głośników mantrami) i zbyt barwnie odrestaurowany, robi wspaniałe wrażenie.
Gdy docieramy na górę, zaczyna padać deszcz. Łapiemy jeden z meleksów, kursujących pomiędzy świątynnymi tarasami i zjeżdżamy na sam dół. Prawdziwa ulewa przetacza się nad miastem. A my jeszcze nie widzieliśmy z bliska pagód! Pędzimy w ich kierunku, wykorzystując chwilę przerwy w deszczu. Na tle burzowego nieba wyglądają imponująco.
Znów leje. Kompletnie przemoczeni, ale szczęśliwi wracamy do centrum. Zmieniamy ciuchy, wrzucamy coś na ząb i zabieramy plecaki z hotelu. Czas w drogę. Jeszcze dzisiaj przenosimy się do Lijiang.
LIJIANG I OKOLICA
Na miejsce docieramy późnym wieczorem. Znów nowoczesne miasto, nieciekawy dworzec i naganiacze. Kurs taksówką okazuje się tańszy, niż proponowana przez nich jazda busem. Taksówkarz wiezie nas pod wskazany adres przez takie peryferia, że aż czujemy się niepewnie. W końcu zatrzymuje auto w wąskiej, nieoświetlonej uliczce i pokazuje, abyśmy szli na wprost. On dalej nie może jechać. My zaś wcale nie chcemy wysiadać z taksówki i iść w tę ciemność. Co za hostel wybraliśmy? Nasz niepokój udziela się kierowcy, więc nie przedłużając jego wyczekiwania, płacimy i wysiadamy.
Ruszamy ciemną uliczką w stronę słabo oświetlonego szyldu z napisem „Panba hostel”. Jednak już po przekroczeniu progu hostelu, czujemy, jakbyśmy dobili do bezpiecznej przystani. Jest przytulnie, kręci się sporo międzynarodowego, backpackerskiego towarzystwa. Pokoje rozlokowane są wokół wewnętrznego dziedzińca na kilku poziomach. Sam budynek to niski, drewniany dom, trochę na uboczu zabytkowej części Lijiangu.
Ciepły, mżący deszcz towarzyszy naszemu nocnemu spacerowi po mieście. Czerwone lampiony oświetlają wąskie uliczki, o domach, niemal stykających się wygiętymi dachami. Początkowo tych świetlnych punktów jest niewiele, im bliżej centrum – coraz więcej i więcej. Ozdobiona nimi część miasteczka, położona na zboczu górskiego masywu, wygląda bajecznie.
Zatrzymujemy się w gwarnej, pełnej miejscowych knajpce. Obsługująca nas dziewczyna, o potężnej posturze i niskim głosie, dość sprawną angielszczyzną (uff, nie musimy korzystać z metody na chybił-trafił) proponuje nam na deser rodzaj pączków z mlekiem jaka. „Delicious” – zapewnia, i ma rację. To samo mówi, gdy wskazujemy na wystawione na ladzie, sporej wielkości larwy. Tym razem postanawiamy uwierzyć jej na słowo…
Następnego dnia nad dawną stolicą królestwa Naxi wstaje słoneczny, piękny dzień. Spędzamy go włócząc się po labiryncie starych uliczek, kamiennych mostkach przerzuconych nad kanałami i urokliwych zaułkach. Na głównym placu odbywają się tradycyjne tańce. Przyglądamy się starszemu pokoleniu mieszkańców miasteczka, pląsającym w kółko. Układ choreograficzny raczej nie zachwyciłby jurorów „Mam talent”, co innego witalność staruszków.
Docieramy do Parku Stawu Czarnego Smoka (Heilongtan Gongyuan). Widok jak z obrazka. Drzewa obsypane różowymi kwiatami, rozległy staw i tradycyjny chiński pawilon na tle bielejącego masywu Śnieżnej Góry Nefrytowego Smoka (Yulong Xueshan). Kwintesencja chińskiego krajobrazu.
Na koniec, brukowanymi uliczkami miasta wspinamy się na Lwie Wzgórze, z którego roztacza się wspaniały widok na przylegające do siebie, wygięte dachy Lijiangu. W pobliskiej Pagodzie Przeszłości (Wangu Lou) dostajemy buddyjskie błogosławieństwo. Płatne 100Y. Grzecznie dziękujemy. Chińska rzeczywistość nie jest nam aż tak straszna.
A jednak! Straszne okazują się początki jazdy rowerami w chińskim stylu. Szybko uczymy się, aby nie reagować nerwowo na odgłosy klaksonów (jadące z tyłu pojazdy, dają w ten sposób znać o swojej obecności za naszymi plecami), jak też przesadnie nie wierzyć w pierwszeństwo przejazdu.
Teraz już mamy z górki! Niestety, nie w sensie dosłownym. Okolica Lijiangu bowiem do płaskich nie należy. Na początku błądzimy, przez co pierwszy postój wypada nam w innej wiosce, niż zaplanowaliśmy. Trafiamy za to na występ lokalnych muzyków. Melomanami chińskiej twórczości raczej nie zostaniemy.
Naszym głównym celem jest wioska Baisha. Miejscowi kierują nas najkrótszą drogą – wyboistą trasą, przez pola. Widoki rekompensują ból naszych poobijanych siedzeń.
Okazuje się, że Baisha to popularny kierunek rowerowych wycieczek turystów. Przy głównej ulicy są już restauracyjki z angielskim menu i sklepiki z pamiątkami. Okolica jest jednak piękna, a malowidła w pobliskiej świątyni warte uwagi.
Dzień kończymy kolacją w lokalnej knajpce. Posiłkując się mini słowniczkiem z przewodnika, zamawiamy na koniec „coś słodkiego”. Widok deseru, który ląduje przed nami, w postaci mętnej brei i zanurzonych w niej oślizłych, szaro-fioletowych kulek ,trudno zaliczyć do apetycznych. Mimo wszystko, nie są to tłuściutkie larwy. Przełamujemy wstręt i już po pierwszym kęsie wiemy, że ostatni wieczór w Lijiangu będzie w pełni udany.
YUANYANG CZYLI CZAS NA TARASY RYŻOWE
ośmiogodzinna podróż autokarem z Lijiangu do Kunmingu upływa wśród odgłosów walki, wydawanych przez bohaterów trzech kolejnych filmów akcji. W stolicy prowincji okazuje się, że dworzec południowy, z którego odjeżdżają autobusy do Yuanyang – mieściny zagubionej wśród spektakularnych tarasów ryżowych – jest w przebudowie. Odprawa odbywa się w tymczasowym, ogromnym baraku.
Na placu przed barakiem parkuje kilkadziesiąt pojazdów. Zauważamy jeden z napisem „Yuanyang Express”. Wygląda przyzwoicie. Kiedy jednak zbliża się godzina odjazdu, ku naszemu zdziwieniu, zostajemy odesłani z upatrzonego autobusu do innego, stojącego obok.
Ten, już z zewnątrz robi przykre wrażenie. Słabo oświetlone wyposażenie wnętrza przypomina więzienne prycze. Pościel leżąca na łóżkach, z pewnością nie doświadczyła prania w ostatniej dekadzie. Z zazdrością patrzymy w głąb sąsiedniego autokaru, który oficjalnie powinien odjechać pół godziny wcześniej niż nasz. Ostatecznie, po 20.00 oba ruszają w tę samą trasę.
Ok. 3.00 kierowca wyłącza silnik. Stoimy na parkingu. Godzina odpowiada porze przyjazdu, nikt jednak nie wysiada z autokaru. Najwyraźniej, śpiące towarzystwo będzie mogło pozostać tu do rana. Nam to nie odpowiada, zwłaszcza, że w pobliżu postoju majaczy oświetlony szyld miejsca, wyglądającego na hostel.
Opuszczamy autokar i parking. Noc jest zimna. Niespodziewanie, uliczki miasta wypełnia, sunąca w naszym kierunku mgła. Przyspieszamy kroku, by jak najszybciej znaleźć się w zasięgu światła.
Tam gdzie jest światło, są też ludzie. Pod płachtą brezentu, naprzeciwko hostelu, pracuje chodnikowa garkuchnia. Grupka miejscowych posila się i gra w karty. Nam nie w głowie takie atrakcje. Marzymy tylko o ciepłym prysznicu, czystej pościeli i łóżku. W pokoju okazuje się, że możemy liczyć jedynie na to ostatnie.
Rankiem w recepcji hostelu, ozdobionej klatkami ptaków i portretami Mao, staruszka nie mówiąca ani słowa po angielsku, wręcza nam ksero odręcznie narysowanej mapy okolicy. Patrząc na nie doświadczamy znajomego uczucia. Mniej więcej tak czujemy się, biorąc do rąk menu zapisane chińskimi „krzaczkami”. To pewne, otrzymana mapa nie ułatwi nam dotarcia do tarasów ryżowych, celu tej eskapady.
Jednak Opatrzność nas nie opuszcza i zsyła młodą Chilijkę, zakwaterowaną w tym samym miejscu, co my. Dziewczyna proponuje dołączenie do jej ekipy. Ma załatwiony transport do tarasów i przewodnika. Chwilę później wsiadamy do mini vana i krętą drogą wspinamy się do najwyżej położonego viewpointu.
Okolica wygląda bajecznie. W nocy padał deszcz, dzięki czemu tarasy są dobrze nawodnione. Ich ilość przyprawia o zawrót głowy. Tworzą niezwykłą, połyskującą w słońcu mozaikę, która pokrywa zbocza tutejszych wzgórz.
Co do samego miasteczka Yuanyang – ciężko zaliczyć je do urokliwych. Niewiele tu tradycyjnej architektury, przeważają zniszczone, niewysokie bloki. Jedynie mieszkańcy okolicznych wiosek, ubrani w oryginalne, tradycyjne stroje, nadają kolorytu tej szarej, brzydkiej mieścinie.
Miejsce to jednak, ma pewien istotny plus – nie zagościła w nim jeszcze komercja. Baza hotelowa i gastronomiczna reprezentuje poziom basic. Nie ma więc szans na naleśniki z czekoladą i bananami (najlepszy wyznacznik” turystycznych gett” pod każdą szerokością geograficzną), za to w pobliżu głównego placu można zjeść pyszne, słodkie bagietki smażone przez barwnie ubrane kobiety Hani.
W drodze powrotnej trafiamy do autokaru, ku któremu słaliśmy tęskne spojrzenia na dworcu w Kunmingu. Okazuje się, że stan jego pościeli również pozostawia wiele do życzenia. Tym razem już nam to nie przeszkadza. Podobnie, jak palenie papierosów w czasie jazdy, plucie, a nawet kobiecy wrestling.
KUNMING, PO RAZ OSTATNI
Znów docieramy na miejsce w środku nocy, znowu kierowca pozwala podróżnym spać w autokarze, z czego my ponownie rezygnujemy. Taksówka dowozi nas do ulokowanego w centrum miasta „The hump hostel’u”, który mimo późnej pory otwiera przed nami swe podwoje. Po przeżyciach ostatnich dni, warunki jakie tu panują, uznajemy za luksusowe.
Rano hostel odsłania jeszcze więcej uroków. W restauracji na jego dachu jemy pyszne śniadanie, mając widok, na ozdobiony zabytkowymi bramami, plac główny. Dookoła bieleją nowoczesne wieżowce.
Centrum Kunmingu tętni życiem. Ludzie przemieszczają się na skuterach. Niewidomi masażyści oferują swe usługi. W modnych sklepach i centrach handlowych, rozmieszczonych wzdłuż ocienionych drzewami alei, trwa szaleństwo zakupów. Olbrzymie reklamowe banery przysłaniają ściany wieżowców. Na każdym kroku widnieją loga światowych marek, od fast food’ów po towary luksusowe. Jednocześnie na starych uliczkach, z niewysoką, drewnianą zabudową trwa handel, a miejscowi czekając na klientów, przesiadują przed sklepikami, plotkują, jedzą, grają. Te dwa światy przenikają się swobodnie, tworzące wyjątkową mieszankę – nowoczesnego miasta z azjatyckim charakterem.
Chętnie spędzilibyśmy tu więcej czasu, ale bilety kolejowe do Guilin czekają na realizację. Opuszczamy zatem Kunming i po 18 godzinach jazdy, budzimy się w bajkowym krajobrazie wapiennych wzgórz prowincji Guangxi.
Jednak nawet to miejsce, nie może konkurować z pięknem, dzikością i atmosferą Yunnanu.
Informacje praktyczne:
noclegi w Yunnanie (cena za pokój 2-osobowy): od 50-140 Y, transport: Chengdu (stolica Syczuanu) – Kunming (stolica Yunnanu), pociąg, 19 h jazdy, 257 Y/os. hard sleeper; Kunming – Dali, autobus, 4,5 h jazdy, 96 Y/os.; Dali – Lijiang, autobus, 3,5-4 h jazdy, 50 Y/os.; Kunming – Yuanyang, autobus 7 h jazdy, 130 Y/os.