Parujące, zielone wzgórza otaczają jezioro. Jest spokojnie i cicho jak na późnopopołudniową, senną porę przystało. Patrzymy na sunące po niebie białe, skłębione chmury. Stan błogiego rozleniwienia przerywa sternik łodzi i przewodnik w jednym, kierując nasz wzrok w stronę ciemnych punktów, mącących w oddali taflę wody. Hipopotamy! To właśnie z ich powodu, a także mając nadzieję na spotkanie (z bezpiecznej odległości) z krokodylami, pelikanami i całym bogactwem tutejszej flory i fauny, płyniemy lichą, metalową łajbą po wodach Jeziora Czamo (Chamo Lake). Jeziora położonego na terenie Parku Narodowego Necz Sar w południowej Etiopii.
Niedawno wróciliśmy z wycieczki do górskiej, osnutej mgłą krainy Dorzów. Teraz, późnym popołudniem, chronimy się przed słońcem pod brezentowym daszkiem łódki, sunącej po wodach pięknego Jeziora Czamo. Wczoraj opuściliśmy stołeczną Addis Abebę. Przed nami tygodniowy pobyt na południu Etiopii. Intensywny pobyt. Bo i atrakcji, jakie oferuje ta część kraju jest naprawdę sporo.
Po „historycznym kręgu”, zabytkowych miastach i skalnych kościołach, przyszedł czas na dziką przyrodę oraz spotkania z żyjącymi z dala od cywilizacji plemionami. I jak tu nie uznać Etiopii za niezwykły cel podróży! Aż trudno uwierzyć, że nadal kojarzona jest głównie z ludzką nędzą, głodem i spaloną przez słońce ziemią.
Szczególnie to ostatnie skojarzenie, odbiega od tego co do tej pory widzieliśmy. Zwłaszcza tu na południu kraju. Intensywna zieleń krajobrazu, przypominającego momentami toskańskie pofałdowane tereny, szczerze nas zaskoczyła. I zachwyciła. Takie właśnie widoki towarzyszyły nam w drodze do Arba Myncz, największego miasta południowo-zachodniej Etiopii, dawnej stolicy prowincji Gamo-Gofa, a dziś przede wszystkim bazy wypadowej do Doliny Omo. A jako że Jezioro Czamo, leży w zasięgu krótkiej wycieczki z Arba Mynch właśnie, wokół jest również zielono i faliście.
Widoki są wspaniałe, ale poza florą, która owszem pięknie otacza Czamo, mieliśmy obserwować różne okazy tutejszej fauny. A póki co, widzieliśmy jedynie hipopotamie uszy. I to jeszcze z dużej odległości. Chociaż może to i lepiej, bo podobno te kojarzone z ociężałym charakterem zwierzęta, potrafią być bardzo agresywne, a nasza łódeczka – licha, jak już pisaliśmy. Za chwilę jednak sytuacja dla naszej szóstki ma się zmienić.
Tak, tak, szóstki. Na wodach Jeziora Czamo nie jesteśmy sami. Poza nami i przewodnikiem są jeszcze trzy osoby. Kończąca wolontariat w Afryce Szkotka, młody Szwajcar i Duńczyk. Bardzo miłe towarzystwo. Razem zwiedzaliśmy tego dnia wioskę Dorzów i razem wypłynęliśmy w rejs (zawsze dobrze, jak znajdą się chętni do podziału kwoty za wynajęcie łódki). Wkrótce okaże się, że nasze drogi skrzyżują się ponownie.
Póki co, cała piątka z niekrytą fascynacją i ukrytymi obawami, przygląda się grupie krokodyli. Wyglądają jak sztuczne lub wypchane. Zastygłe w pozach, które trudno uznać za wygodne, z rozwartymi szczękami. Jedynie, łypiące od czasu do czasu oczy, są sygnałem, że jednak mamy do czynienia z żywymi osobnikami.
Zakątek, do którego dopłynęliśmy jest wyjątkowy. Z jednej strony zamarłe w niezwykłych pozach krokodyle, z drugiej liczna, bardzo ożywiona grupa pelikanów i jeszcze obojętny na obecność pozostałych, marabut.
Wracając, raz jeszcze trafiamy na hipopotamy. Pokazują niewiele więcej niż poprzednio. Zdjęcia hipopotamich uszu, to jedyny dowód tego spotkania.
Po półtoragodzinnym rejsie, uszczęśliwieni widokami, które oferuje Jezioro Czamo, dobijamy do porośniętego trzcinami brzegu. Na koniec delikatne spięcie, bo jak zwykle okazuje się, że za coś trzeba jeszcze dopłacić. Oj, niełatwy jest los ferendżi w Etiopii, niełatwy. Tylko płać i płacz.
Wracamy do cywilizacji, której urzeczywistnieniem w tej części Etiopii jest miasteczko Arba Myncz. Jutro ruszamy dalej na południe kraju. Stamtąd, Arba Myncz będzie nam się jawiło jako prawdziwa metropolia.